III. Niepodległość jest – ale Matki nie ma

Rozdział III

 

   Wiosnę 1917 spędzają Polacy w euforii. Po ogłoszeniu programu Wilsona 15 marca car abdykuje, a 6 kwietnia Ameryka wypowiada wojnę Niemcom i Austrii. Ale państwa centralne właściwie ciągle jeszcze zwyciężają! Oczywiście nikt na to nie zwraca uwagi – teraz tylko czekać, a wszystko wywróci się samo. Potem spadają jeszcze wcale mocne ciosy – aresztowanie Piłsudskiego, pokój brzeski – tak jakby Opatrzności zależało na tym, aby się nam zanadto nie przewracało w głowach – ale w zasadzie stan optymizmu i wiary w końcowy triumf trwa.

   Ta zima upamiętniła się dla mnie ważnym przeżyciem – a mianowicie przystąpieniem do pierwszej Komunii Świętej. Mój ojciec był wychowany raczej pozytywistycznie, miał dość rygorystyczną etykę i moralność, którą dawniej uważałem raczej za laicką, ale kiedy dziś o nim myślę, to odkrywam w niej również sporo komponentów religijnych. Była w tym jednak pewna rezerwa, dość charakterystyczna dla tamtego pokolenia. Natomiast mama była bardzo religijna – po prostu i bez komplikacji. Często odmawiałem z nią różaniec lub litanię do Najświętszej Marii Panny z dołączeniem na końcu krótkiej modlitewki do Matki Boskiej Kochawińskiej. Miała specjalne nabożeństwo do św. Antoniego – dlatego mam na drugie imię Antoni – i często odmawiała nowennę do niego, która mnie nieco nudziła.

   W Zakopanem mama poznała jezuitę, księdza Józefa Boka. Chodziłem do niego na przygotowanie w ciągu kilku miesięcy i jeszcze dziś pamiętam, że były to bardzo piękne chwile – byłem szczęśliwy słuchając go. Myślę, że był to mistyk, który miał miłość świata, ludzi i wszystkiego co ludzkie, a widocznie znał psychikę dziecka, skoro umiał mi to wszystko przekonywująco podać. Do Komunii Świętej przystąpiłem w marcu 1917 w zakopiańskim kościele parafialnym i cieszyłem się, że ojciec przyjechał specjalnie na tę uroczystość.

   Dziś myślę nie bez wzruszenia o tej spokojnej, sielankowej wierze dziecka i o jego drobnych prośbach, wznoszonych do Boga z najgłębszą ufnością. Dobrze byłoby móc zostać na całe życie dzieckiem – ale mało jest takich, którzy to potrafią. W późniejszym życiu przychodzą wstrząsy i przewroty wewnętrzne, w których wiara często zamiera przelotnie albo gubi się po drodze, aby powrócić w późnym wieku – w skali odmiennej i na innym planie. Banalny, normalny przebieg życia ludzkiego nie ominął i mnie – nie ma w tym nic dziwnego. Ostatecznie wszystkie korzenie wiary w naszej psychice muszą być stale i niezmiernie zapobiegliwie pielęgnowane – to wcale nie jest tak łatwe, jakby się zdawało. Na szczęście w latach pierwszej młodości odkryłem wspaniały dorobek Stanisława Brzozowskiego, szczególnie część pochodzącą z ostatnich lat jego życia. Jeśli nawet w późniejszych latach oddaliłem się od niego nieco – nie tracąc jednak nigdy całkowicie kontaktu – to jednak jemu i myśli Johna Henry’ego Newmana, a w kilka lat później spotkaniu z księdzem Augustynem  Jakubisiakiem, zawdzięczam pogłębienie wiary i szerokie otwarcie na problematykę Łaski – bez której przecież nie może być ani wiary, ani istotnej treści życia. Stąd też ze smutkiem przyjmuję niektóre dzisiejsze struktury, które z religii robią tylko moralność – choćby o wysokich wymaganiach – lub katalog łatwych, powierzchownych cech zbiorowych zachowań, zostawiając niewiele miejsca na te wszystkie burze, rewolucje i przewroty wewnętrzne, w jakich krzepną w ciągu życia nasze dusze. Nie jestem przekonany, że należy tajemnice wiary naginać do słownictwa nauk przyrodniczych, że grzech wyzysku należy naprawiać socjalizmem, a pokutę zastąpić regeneracją psychiczną. Nasze wielkie upadki i głębokie wątpliwości są też rezultatem woli Bożej, a pozostanie w ciągu całego życia w kręgu ożywczego przeżycia religijnego nie oznacza wcale mechanicznej zgody na rozmaite formuły filozoficzne, lub, co gorsza, socjologiczne, wypracowane dla ludzi – wyłącznie przez ludzi.

   Pewnie, że było mi może łatwiej niż innym – po prostu dlatego, że muzyka już sama przez się jest darem Łaski. Łaska nie jest wyrażalna słowem – jest przeżyciem. Podobnie muzyka. Oba te przeżycia są związane jakimś cieniem symbiozy, która znalazła tak wspaniały wyraz w morfologii chorału gregoriańskiego. Sama liturgia zawiera zresztą system znaków, do którego słowo nie zawsze przystaje. A w każdym razie – nie wystarcza. Pamiętam, że właśnie w tym samym roku, w którym przystępowałem do pierwszej Komunii Świętej, chodziłem też pilnie na nabożeństwa majowe odprawiane u Jezuitów. Nie przypuszczam abym się tam specjalnie modlił – nie. Ale to było bardzo piękne przeżycie: półmrok kaplicy, monotonny szmer litanii, zapach kadzidła – razem z innymi dziećmi siadywałem na stopniach ołtarza i byłem szczęśliwy…

   Muzyka została w tym okresie jak gdyby nieco na uboczu. Uczyłem się dalej fortepianu u niejakiej pani Malinowskiej, u której robiłem postępy, ale właściwie w Modrzejowie ćwiczyłem raczej dorywczo – fortepian stał w wielkim salonie, w którym zawsze ktoś siedział – a okoliczności nie sprzyjały muzyce: świat trzeszczał w posadach, jakoś podskórnie wyczuwałem, że gamy i ćwiczenia Czernego nie pasują do tego.

   Natomiast inne przeżycie muzyczne wywarło na mnie wtedy duży wpływ. Oto mianowicie koncerty co lepszych ówczesnych solistów odbywały się wówczas nie w sali Morskiego Oka, ale w balowej sali Sanata – właśnie nad Modrzejowem, na szczycie Antałówki. A w Sanacie miałem oczywiście swoje chody i mogłem się zawsze wkręcić na salę. Siadałem na stopniach pod dużymi, weneckimi oknami i spędzałem wieczór jak w bajce.

   W ten sposób usłyszałem pierwszy raz Egona Petri, Stanisława Barcewicza, a przede wszystkim Józefa Śliwińskiego. Petri grał raczej klasyków – jeszcze byłem trochę za mały, aby ich muzykę należycie ocenić – ale Śliwiński ze swoim Chopinem i Schumannem – to było dla mnie wtedy coś porywającego, tym bardziej że był to mężczyzna rzadkiej urody, na którego przyjemnie było patrzeć i za którym szła fama jednego z największych uwodzicieli swego pokolenia. Wiem, że był bardzo nierównym wykonawcą, miewał wieczory okropne, ale wtedy nie byłem jeszcze w stanie zorientować się w tym – dla mnie był bożyszczem!

   Zakopane i życie zakopiańskie w dwóch ostatnich latach wojny przedstawiało obraz jedyny w swoim rodzaju. Nie miało się tam wrażenia, że się jest w Austrii. Wprawdzie u Dłuskiego, Chramca i w Stamarze były austriackie szpitale wojskowe, ale na Krupówkach przewalał się tłum oficerów legionowych w polskich mundurach, ozdobionych nowymi srebrnymi plecionymi epoletami – przezwanymi obrazowo „trzepaczkami”. Oczywiście nie byli to legioniści z I Brygady – nie, tamci albo siedzieli w Szczypiornie i Beniaminowie, albo byli w podziemnej POW [Polskiej Organizacji Wojskowej]. Ci zakopiańscy, to byli oficerowie z nowych legionów, montowanych z trudem i bez żadnego powodzenia przez NKN [Naczelny Komitet Narodowy i Władysława Sikorskiego. Ponieważ nie było kandydatów na żołnierzy, a za to oficerów tłumy – więc siedziało całe to bractwo w Zakopanem, bawiąc się i uwodząc wdowy wojenne. A na ulicach można było niekiedy spotkać Żeromskiego, Wacława Sieroszewskiego, Kasprowicza, Orkana, sporo malarzy, aktorów i wybitnych intelektualistów, jednym słowem – była to wtedy stolica całą gębą. Zresztą kto nie widział Sieroszewskiego w mundurze beliniaka, z szablą większą od nieg`o u boku i w ponad półmetrowym czaku na głowie, ten nie zrozumie, że to był naprawdę okres, w którym wszystko było możliwe – wszystko mogło się zdarzyć…

   We wrześniu 1917 zostałem przyjęty do pierwszej klasy gimnazjum, które mieściło się w Lilianie między ulicą Sienkiewicza, a Chramcówkami, poniżej Stamary. Bardzo byłem dumny. Było to gimnazjum z pełną ośmioletnią nauką łaciny. Dopiero znacznie później oceniłem ten skarb, jakim jest antyk dla każdego trochę rozgarniętego człowieka. Łacina i historia umeblowały mi głowę – pewnie nieco jednostronnie, ale nie skarżę się na to,. Natomiast nigdy nie zagojoną raną stała się dla mnie nieznajomość greki. Odczuwałem to w późniejszym, dorosłym życiu dość często, próbowałem co jakiś czas podreperować nieco moje wiadomości z tej dziedziny, ale nigdy nie poczułem się swobodnie na terenie greki. Jeśli Tacyt i Swetoniusz są dziś moimi livres de chevet, to niemożność czytania Iliady i Odysei w oryginale robi mnie częściowym kaleką. Odczuwam to bardzo boleśnie na każdym kroku.

   Nasza klasa nie wyróżniała się niczym specjalnym. Jak zwykle w Polsce – wbrew temu co się teraz mówi i pisze – były w niej doskonale przemieszczane wszystkie warstwy społeczne – od synów chłopskich, jak Góraś czy Cedyna, poprzez różnych Makowskich i Piaseckich, aż do księcia Poletyłły. Chodziłem do tego gimnazjum w ciągu dwóch lat i zachowałem z niego bardzo miłe wspomnienia. Naszym wychowawcą – czyli jak się wtedy mówiło „gospodarzem klasy” – był polonista, profesor Józef Bielawa, a poziom grona profesorskiego był raczej dość wysoki: geograf Gustaw Wuttke, przyrodnik Konstanty Stecki, łacinnik Roman Hahn i germanista Bolesław Cichocki – uwieczniony później przez Michała Choromańskiego w Zazdrości i medycynie – wszystko to byli ludzie o solidnych horyzontach. Miałem w tej klasie sporo przyjaciół – Jurek Zgleczewski, Morawski, Drużbacki, Gabryszewski, Sulkiewicz, nieco starszy Stefan Osiecki, a przede wszystkim Leszek Piasecki – młodszy brat niezapomnianego Stasia – i Stefan Kossak, zmarły na początku lat 50-tych.

   Wspominam specjalnie Stefana, aby zwrócić uwagę na pozytywne wartości ówczesnego wychowania. Jego ojciec, Hryć Kossak, był Ukraińcem, atamanem strzelców Siczowych i przyjacielem Wasyla Wyszywanego – jednym słowem był naszym śmiertelnym wrogiem. Pierwszy uderzył na Lwów 1 listopada 1918 i odegrał dużą rolę w całej tej tragicznej kampanii ukraińsko-polskiej. Ale matka i jego dwie starsze siostry były Polkami, a ze Stefanem byliśmy w tej samej drużynie harcerskiej, w tym samym zastępie i nikomu z nas nigdy nawet przez głowę nie przeszło, aby uważać go za innego Polaka niż my. Czuliśmy, że nie należy w jego obecności poruszać problemów polsko-ukraińskich, bo mogłoby mu to sprawić przykrość, a wiedzieliśmy przecież, że był takim samym patriotą jak wszyscy. Przykro pomyśleć, że pod koniec II Rzeczpospolitej te problemy nabrały złowrogiej ostrości, przemieniły niechęć w otwartą nienawiść i doprowadziły do tego, co się działo później.

   Ale najoryginalniejszą postacią w tym gimnazjum był dyrektor Adam Wilusz. Był to – jak na dyrektora – względnie młody człowiek i miał przeróżne pomysły, jeden lepszy od drugiego. Wprowadził na przykład jedną godzinę w tygodniu poświęconą „nauce grzeczności”. Była to częściowo lekcja form towarzyskich – włącznie z jedzeniem, kłanianiem się, ba, nawet sposobem podawania ręki – a częściowo wprowadzanie nas w układ stosunków, uczenie wzajemnej tolerancji i elementarnych obowiązków społecznych. Robił to może nieco po omacku, ale jednak nie było to wcale takie głupie…

   Największą jednak pasją Wilusza była muzyka, a raczej orkiestra szkolna. O ile w bardzo wielu gimnazjach polskich były wcale nienajgorsze orkiestry dęte, o tyle Wilusz był –  jak mi się wydaje – jedynym dyrektorem, który zorganizował orkiestrę kameralną złożoną ze smyczków, fletów prostych i rozbudowanej perkusji. Grupa smyczkowa obejmowała skrzypce, altówki i wiolonczele – mniej więcej tuzin chłopców z wyższych klas – a my, szczeniaki, obsadzaliśmy perkusję i – o dziwo – w tej perkusji wszystkie instrumenty należały do gatunku tych, które dopiero mniej więcej w dziesięć lat później Orff zaczął lansować w swoim instrumentarium. Skąd on to wziął, ten Wilusz? Większość moich kolegów grała więc na rozmaitych bębenkach, a ja – ponieważ umiałem lepiej czytać nuty – grałem na „tubafonie”. Był to instrument zbudowany jak dzwonki, Glockenspiel, tyle, że zamiast płytek były metalowe rurki. Miał ładny kolor dźwięku, sporą skalę i był czysto nastrojony. Grało się na tym młoteczkami z twardego filcu, trzymanymi w obu rękach. Próby robiliśmy zawsze pod dyrekcją samego Wilusza, ale oczywiście w godzinach pozaszkolnych. Raz albo dwa razy do roku Wilusz urządzał nam publiczny popis – z afiszami i biletami wstępu – w sali Morskiego Oka. Miałem wtedy okropną tremę, bo w niektórych utworach – np. w Symfonii dziecięcej Haydna – miałem epizody solowe i w ogóle byłem podczas koncertu wysunięty do przodu – przed smyczki. W sumie jednak była to świetna szkoła muzyki zespołowej.

   W kilka lat później, już po moim wyjeździe z Zakopanego dowiedziałem się, że rada rodzicielska była bardzo niezadowolona ze zbyt żywej działalności Wilusza i w końcu zmusiła go do podania się do dymisji. Głównym argumentem jaki przeciw niemu wysuwano, był podobno zarzut zbyt gorliwego zajmowania się muzyką, na którą chłopcy tracą czas, zamiast się uczyć. Więc wyrzucono go za karę, a orkiestrę raz na zawsze skasowano – zgodnie z odwiecznymi zasadami starej kultury nadwiślańskiej…

   Kiedy myślę o moich latach szkolnych, zatrzymuję się zawsze na problemie czasu i zastanawiam się, kiedy właściwie można było zrobić to wszystko, co mnie interesowało i korciło wtedy. Bo od rana do pierwszej w południe było gimnazjum, po obiedzie trzeba było odrobić lekcje, trochę poćwiczyć na fortepianie, poza tym były lekcje francuskiego, muzyki i zbiórki harcerskie w różne dni tygodnia. Pomimo tego zdarzało się, że w ciągu popołudnia potrafiliśmy z kolegami zrobić wypad na przykład na Nosal, na Halę Gąsienicową albo do Toporowych Stawków, nie mówiąc już o ścieżce nad reglami, gdzie chodziliśmy zbierać rośliny do zielników.

   Poza tym byłem przecież normalnym, żywym chłopcem. A my, chłopcy, karmieni skróconymi wydaniami trylogii, różnymi Przyborowskimi, Umińskimi [chodzi o książki przygodowe Walerego Przyborowskiego i Władysława Umińskiego]  i tłumaczeniami powieści Jamesa Fenimore'a Coopera, Thomasa Mayne-Reida i Karola Maya – nie mówiąc już o panegirycznych wydawnictwach o legionach, które miały świetną propagandę – mieliśmy też swoje ambicje. W co mieliśmy się bawić, jeśli nie w wojnę? Nasza kilkunastoosobowa banda panowała w zasadzie nad Antałówką, a banda naszych wrogów zajmowała Koziniec z tym, że oni starali się nie przepuścić nas na Bystrem a my ich na Jagiellońską, Chałubińskiego i Przecznicę (która teraz nazywa się jakoś inaczej) [obecnie ulica Stanisława Witkiewicza. Jako broni używaliśmy łuków zrobionych z pęków drutów parasolowych oraz proc – nie licząc oczywiście zwykłych kijów i kamieni, po których zostało mi kilka blizn.

   W zimie byliśmy mocno zajęci nartami. Pierwszą parę dostałem bodaj na gwiazdkę 1917 – były to deski bardzo śmieszne z blaszanymi wiązaniami Bilgeriego, zaopatrzonymi w porzeczną sprężynę i przywiązanymi do nóg za pomocą rzemyków. Nie mieliśmy żadnego specjalnego obuwia, używało się normalnych ówczesnych trzewików, które po kilku minutach jazdy przemakały dokumentnie. My, chłopcy, byliśmy w Zakopanem pierwszymi, którzy używali dwóch kijków. Prawie wszyscy dorośli – a wśród nich szczególnie niepoważnie wyglądały panie w sukniach długich do ziemi – otóż prawie wszyscy dorośli jeździli jeszcze ciągle z jednym długim i grubym kijem bambusowym. Ewangelią jazdy był podręcznik Aleksandra Bobkowskiego [Podręcznik narciarski, Kraków 1918], późniejszego ministra, a naszymi ideałami byli starsi koledzy, późniejsi rekordziści, jak Aleksander Rozmus lub Henryk Mückenbrunn. Kristiania była wtedy mało rozpowszechniona, ważniejsza była umiejętność robienia telemarków z tym, żeby na puszystym śniegu został ładny, idealnie półkolisty ślad. O ten puszysty śnieg nie było trudno – widocznie dużo nas nie było. Do skakania trzeba było oczywiście samemu ubić w śniegu skocznię, dlatego bawiliśmy się tym rzadziej. Największym problemem było smarowanie: wtedy nie istniały jeszcze żadne specjalne pasty, używał się stearyny lub wosku, co łatwo powiedzieć, ale skąd to było brać w latach najgorszych braków wojennych? A poza tym tę stearynę trzeba było na desce rozprasować gorącym żelazkiem, a już sama propozycja tego rodzaju wprowadzała każdą służącą czy gospodynię w stan szaleństwa…

   Matka moja miała się w tym okresie coraz gorzej pod względem zdrowotnym. Cztery lata wojny zniszczyły widocznie jej organizm, gruźlica robiła postępy, począwszy od jesieni 1918 wstawała z łóżka coraz rzadziej, w każdym razie nie codziennie i nie wychodziła już do miasta. A przecież była względnie młodą kobietą, nie miała czterdziestu lat, pełna była temperamentu i życia. Poczciwy doktor Wacław Kraszewski przychodził co kilka dni, ojciec przyjeżdżał coraz częściej – pracował wtedy w Krakowie. Wszystko to było bardzo smutne.

   Oczywiście nie przychodziło mi do głowy, że to jest choroba śmiertelna, że przy ówczesnym stanie medycyny nie cofała się ona nigdy i że w tej sytuacji należało zachowywać w sposób specjalnie delikatny i z najgłębszą czułością. Bardzo kochałem matkę, ale właśnie w tym okresie czułem do niej coś w rodzaju żalu. O co? O to, że inni chłopcy chodzą ze swoimi matkami do miasta, że ich matki urządzają w niedziele popołudniu podwieczorki, na które mnie zapraszają – a ja nie mogę zaprosić kolegów do nas, bo moja mama jest chora! Oczywiście nie mówiłem jej tego, ale miałem utajoną pretensję. Uważałem, że nie mając jej co dzień do dyspozycji, tak jak moi koledzy mieli swoje matki, jestem niesłusznie pokrzywdzony, jestem czymś gorszym i mniej wartym! Aż dziwne, jakie wstrętne myśli potrafią się niekiedy lęgnąć w tych rzekomo niewinnych dziecięcych głowach. Na pewno zresztą w tym krzywdzącym rozumowaniu odbijały się także cztery lata koczowniczego życia bez własnego domu, bez normalnie funkcjonującego ogniska rodzinnego. Ostatecznie widziałem, że nie wszyscy byli w tej sytuacji, niektórzy koledzy mieli szczęśliwą szansę zachowania normalnego domu rodzinnego. Widocznie podświadomie zazdrościłem im tego. Wstydzę się teraz – choć to za późno…

   Jednocześnie z tym pogorszeniem się zdrowia mamy następowały jednak wypadki polityczne, które sprawiły, że ta jesień stała się dla nas pamiętna i w pewnym sensie – jedyna. Ofensywy niemieckie we Francji należały już do przeszłości i nareszcie kontrofensywa Focha zaczęła odnosić jakieś skutki. I tak zaczął się koniec. Warto jednak przypomnieć, że ten koniec wojny został prawie wszędzie w Europie dość radykalnie zakłamany. A to dla podchlebienia najtańszym szowinizmom narodowym. Tymczasem nie należy zapominać, że koalicja zachodnia mimo swej olbrzymiej przewagi w ludziach i materiale – nie pokonała Niemców na polu walki, nie odniosła nad nimi wojskowego zwycięstwa. Oczywiście nie twierdzę, że alianci nie byliby w końcu pokonali Niemców, gdyby wojna potrwała jeszcze kilka miesięcy – ale ostatecznie wypada mówić o faktach, a nie o tym „co by było, gdyby…”. To nie zwycięstwo koalicji na polu bitwy zmusiło państwa centralne do kapitulacji, tylko rozprzężenie wojska, spontaniczne powstanie rad żołnierskich w armii niemieckiej, odmowa dalszego bicia się i ruch wyraźnie rewolucyjny. Politycy europejscy byliby sobie oszczędzali sporej porcji późniejszych niepowodzeń, gdyby byli pamiętali o roli, jaką w tym końcowym rozprzężeniu odegrały rosyjskie wypadki sprzed roku.

   Kiedy 11 listopada rano nastąpiło zawieszenie broni, front przebiegał w głębi Francji, w Lotaryngii ponad 100 km od granicy niemieckiej, front włoski koło Vittorio Veneto, a na wschodzie wojska państw centralnych stały na linii od Żytomierza nieomal do Pskowa na północy. I nie były to wojska pokonane – nie. Ale po prostu odmówiły posłuszeństwa, odmówiły dalszego bicia się i na to stworzyły rady żołnierskie, aby im zorganizowały demobilizację i bezpieczny powrót do domów.

   Nasza stale wówczas wyśmiewana Rada Regencyjna – wieczny temat dowcipów warszawskich – postanowiła w początkach października zrzucić zależność od okupantów i stworzyć sobie spóźnione dziewictwo. Ogłosiła, że uważa się za tymczasową naczelną władzę narodu i zaleciła tworzenie rządu Józefowi Świeżyńskiemu, który miał wynegocjować przyjęcie władzy od Niemców i Austriaków. Ignacy Daszyński i Wincenty Witos odmówili jednak udziału swoich partii w tym rządzie i w ten sposób stworzyli celowo sytuację, która otworzy Piłsudskiemu drogę do władzy 10 listopada.

   Aż śmiech to przypominać, ale najwcześniej proklamowano niepodległą Polskę w Cieszynie i na Zaolziu: w Karwinie i Trzyńcu! Już 19 października powstała Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego i zadekretowała przyłączenie kraju do Polski. 15 października polscy posłowie do parlamentu wiedeńskiego wystąpili z niego oświadczając, że od tej chwili uważają się za obywateli państwa polskiego, ale dopiero 28 października powstała w Krakowie Polska Komisja Likwidacyjna, a 31. pułkownik Bolesław Roja objął dowództwo w zachodniej Galicji. 1 listopada POW pod dowództwem Edwarda Rydza-Śmigłego zaczęła rozbrajać Austriaków w Lublinie, a listopada 1918 r. powstał tam tymczasowy rząd polski z Daszyńskim jako premierem. 8. [generał-gubernator warszawski Hans Hartwig von Beseler uciekł z Warszawy, a Piłsudski znalazł się w stolicy10. [Besler opuścił Warszawę 11 listopada 1918 r.]

   Dlaczego zatem mam obchodzić święto niepodległości 11.? Po prostu dlatego, że endecy potrafili wmówić Polakom, że problem naszej niepodległości rozstrzygały się wyłącznie na froncie francuskim – gdzie zawieszenie broni rzeczywiście nastąpiło 11. – a to, co się działo w Polsce jest bez żadnego znaczenia.

   Jak wiadomo, Dmowski stworzył w drugiej połowie wojny Komitet Polski z siedzibą w Lozannie, a później w Paryżu. Komitet ten został uznany przez państwa koalicji za „jedyną reprezentację” narodu polskiego, co mu nie przeszkadzało żyć i działać za pieniądze francuskie: otrzymał mianowicie z Quai d’Orsay [siedziba francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych] subwencję w wysokości 300 000 franków miesięcznie.

   W chwili kiedy Rada Regencyjna przekazywała w Warszawie władzę Piłsudskiemu, alianci przygotowywali konwencję, którą Niemcy mieli podpisać. Jej pierwszy punkt nakazywał wojskom niemieckim natychmiastowe wycofanie się do granicy przedwojennych. Wtedy Dmowski wystąpił do Roberta Lansinga – był to ówczesny amerykański Sekretarz Stanu – z nieprawdopodobnie kompromitującym żądaniem, aby w warunkach konwencji umieścić punkt, nakazujący armii niemieckiej pozostanie na terenie Kongresówki tak długo, póki alianci nie zwolnią Niemców z tej przymusowej okupacji! Uzasadniał to żądanie twierdzeniem, że w Polsce nie ma żadnego odpowiedzialnego rządu ani wojska, a więc grozi jej w każdej chwili zalew bolszewicki. Dorzucono zatem do pierwszego punktu konwencji zdanie, że Niemcom wolno będzie opuścić te obszary „dopiero kiedy alianci uznają, że chwila po temu nadeszła”. I w ten sposób dzieje II Rzeczypospolitej zaczęły się od monumentalnej gafy Dmowskiego! Bo wszystko to działo się w momencie, kiedy już istniał rząd Jędrzeja Moraczewskiego [Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej], kiedy POW przeprowadziła już z powodzeniem przejęcie wszystkich agend administracji, a Piłsudski zawarł z niemiecką radą żołnierską układ, na podstawie którego Polacy wspaniałym wysiłkiem organizacyjnym w ciągu tygodnia odstawili do granicy niemieckiej prawie sto tysięcy żołnierzy, którzy w dodatku oddawali w ręce polskie całą posiadaną broń.

   Ale to były pierwsze dni po zawieszeniu broni, komunikacje była przerwane, wiadomości nie rozchodziły się, a alianci nie mieli w środkowej i wschodniej Europie żadnych reprezentantów ani informatorów i nie orientowali się zupełnie w stosunkach polskich. Nic więc dziwnego, że brali za dobrą monetę propagandę, jaką w nich sączył Dmowski i jego komitet – propagandę polegającą na oskarżeniu rządu warszawskiego, że nie reprezentuje poglądów społeczeństwa polskiego i nastawiony jest zarówno probolszewicko jak i germanofilsko. W rezultacie kiedy 16 listopada 1918 r. Piłsudski zawiadomił telegraficznie szefów państw europejskich o powstaniu Państwa Polskiego – nie otrzymał ani jednej odpowiedzi, ani jednego słowa gratulacji czy życzeń!

   U nas w klasie ten 11 listopada przeszedł bez większego wrażenia. Kiedy Bielawa powiedział coś krótko na ten temat i obwieścił nam, że mamy własne państwo – miał oczywiście łzy w oczach. Ale myśmy wiedzieli, że dorośli wzruszali się w tych czasach łatwo do łez, a jeśli chodzi o niepodległość, to właściwie już od szeregu miesięcy uważaliśmy, że ona istnieje. Samego momentu czysto prawnego powstania państwa nie mogliśmy należycie docenić, bo w naszych głowach poczucie prawa nie było jeszcze dostatecznie urobione. Dla nas niepodległość, to byli oficerowie w polskich mundurach – których przecież spotykaliśmy już od dość dawna na ulicach – a nie jakieś subtelności prawne. Toteż jedyną konkretną reakcją na przemówienie Bielawy było nasze pytanie, czy będziemy mieli dziś wolne? Ale okazało się, że lekcje odbywać się będą normalnie, dopiero nazajutrz mieliśmy uroczystą mszę św. z kazaniem bardzo patriotycznym.

   Ale to co się stało, wpłynęło jednak względnie szybko na nas w tym sensie, że zaczęliśmy nieco inaczej patrzeć na świat. Obserwowaliśmy go baczniej, może i krytyczniej, ale z większym zainteresowaniem. Najważniejsze było wytworzenie się w nas niejako pewnego poczucia „własności”, pewność, że to wszystko co jest naokoło, jest nasze, więc trzeba się tym jakoś opiekować. Oczywiście nie było w pełni świadome, a poza tym byliśmy ze wszystkich stron potężnie agitowani i – jakby się dziś powiedziało – dezinformowani. Dam przykład: już pod koniec listopada przybył do Warszawy poseł niemiecki, Był on pierwszym reprezentantem obcego państwa w Polsce – nie było jeszcze w Warszawie żadnych innych posłów. Wobec tego endecka prasa zrobiła krótką, ale niesłychanie ostrą kampanię przeciw temu – rzekomo oburzającemu – faktowi, że przyjeżdża do nas poseł niemiecki, kiedy jeszcze nie ma żadnego reprezentanta koalicji. Podburzono umiejętnie Warszawę i tłum uliczny wdarł się do siedziby poselstwa, zdemolował ją, po czym poseł, hrabia Harry Kessler, musiał opuścić Polskę. Razem z całą opinią byliśmy zachwyceni tym ponurym, kretyńskim wyczynem i uczyliśmy się, że tak właśnie należy używać odzyskanej wolności.

   Ale powoli, z upływem czasu mądrzeliśmy nieco. Pamiętam na przykład jak nabijaliśmy się z naszych galicyjskich posłów nieistniejącego już parlamentu wiedeńskiego, którzy psim swędem, przez kooptację, dostali się do sejmu. Tak samo nie byliśmy dumni z owej bzdurnej próby styczniowego zamachu stanu [chodzi o próbę zamachu dokonaną 4 stycznia 1919 r. przez środowiska endeckie, w celu obalenia rządu Moraczewskiego] – ale w tym wypadku wstydziliśmy się głównie naiwności i głupoty zamachowców.

   Minie jeszcze sporo czasu, zanim większość młodych ludzi mojego pokolenia zrozumie to niesłychane szczęście, tę cudowną szansę, jaka nam przypadła w udziale. Nie jestem zresztą pewny, że powszechnie to odczuto, że wszyscy byli tego świadomi. Chodzi o to, że byliśmy przecież po stu dwudziestu kilku latach niewoli pierwszym pokoleniem polskim, które przeżywało swą młodość w wolnym, swobodnym kraju, pierwszym pokoleniem szczęśliwym i zadowolonym ze swego losu, zamierzającym kształtować go wedle swojej woli – ale też i pierwszym pokoleniem uważającym niezawisłość kraju za rzecz absolutnie normalną, której nie może nie być i której zdobycie było po prostu najbardziej elementarnym obowiązkiem naszych rodziców.

   Oczywiście powoli, w ciągu lat zaczynaliśmy się orientować, że życie, które się toczy naokoło nas jest dość ciężkie, że dzieją się rzeczy dobre i złe, odnosi się sukcesy i ponosi klęski, walka polityczna wre we formach nie zawsze ładnych i uczciwych – ale dla nas, dorastających młodych ludzi, to wszystko było częścią składową jakiegoś wspólnego życia i normalnym atrybutem elementarnej wolności. Toteż nic dziwnego, że będziemy wchodzić w ówczesne życie polskie z entuzjazmem nie pozbawionym przesadnej pewności siebie, z poczuciem, że wszystko się nam uda, że wszystko potrafimy zrobić – nie myśląc dostatecznie o tym, jak wyjątkowe szczęście przypadło nam w udziale. Osobiście zauważyłem to wszystko dopiero, kiedy byłem już zupełnie dorosły, a jeśli dziś myślę o tym z głębokim rozczuleniem, to dlatego, że po tym co nam przyszło przeżyć, myśli się o tamtych czasach jak o czymś bardzo pięknym, ale niestety tak niezmiernie odległym, jak by należało do jakiejś zamierzchłej starożytności. Ale po dziś dzień dziwi mnie, że ten okres wkraczania w życie pierwszego pokolenia wychowanego już w wolnym kraju, nie znalazł pełniejszego obrazu w literaturze.

   Oczywiście nie będę opowiadać wszystkich wydarzeń politycznych z pierwszych miesięcy istnienia II Rzeczypospolitej – nie piszę podręcznika historii. Były to miesiące ciężkich negocjacji na wersalskiej konferencji pokojowej, gdzie pod wpływem Davida Lloyd George’a [ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii – przyp. red.] spychano nas w coraz gorszą sytuację – zarówno jeśli chodzi o granice, jak i status państwa, do którego wewnętrznych spraw wszyscy mogą się mieszać. Kraj najbardziej zniszczony przez wojnę nie otrzymał ani grosza z olbrzymich niemieckich odszkodowań wojennych – za to z tytułu powrotu do Polski Galicji i poznańskiego musieliśmy zapłacić astronomiczną sumę półtora miliarda koron w złocie i dwa i pół miliarda marek, jako udział tych krajów w spłatach przedwojennych długów niemieckich i austriackich. Jedynym jasnym promieniem była w tym czasie wielkanocna wyprawa wileńska, zakończona pełnym triumfem. Ale nam w Galicji Wilno niewiele wtedy mówiło – po prostu wiedzieliśmy o nim zbyt mało.

   Mało się zresztą w tym czasie interesowałem tym, co się działo, bo podczas wakacji 1919 nastąpiło katastrofalne pogorszenie stanu zdrowia mojej matki – z fatalnym wynikiem. W tym wielkim nieszczęściu ulgą był fakt, że nie musiała iść do szpitala – umarła w Sariuszu 19 sierpnia 1919.

   Ojciec był przy niej w okresie kilku ostatnich tygodni, ja byłem kompletnie zgubiony i zupełnie nie wiedziałem, co robić i jak się zachować. Koledzy i harcerze z mojego zastępu byli dla mnie w tych chwilach bardzo mili, ale odczułem to jako swego rodzaju „jałmużnę serdeczności”, jaką się okazuje komuś osłabionemu wewnętrznie przez nieszczęście. Nieprzyjemny mam charakter – trudno, już tego nie naprawię. Zapanowało wtedy we mnie uczucie absolutnej pustki, z ojcem nie miewałem na ogół nigdy bliższego kontaktu, teraz nagle zrozumiałem, że straciłem najbliższego człowieka, że to jest nieodwołalne i nic się już nie da zrobić. Najsmutniejsze słowo w naszym języku, to słowo „nigdy”… Otwiera jakąś przepaść, pustkę, nicość… Następny raz przeżyję to samo w pewien wrześniowy dzień w sześćdziesiąt cztery lata później. A między tymi dwiema datami upłynie życie, którego nie umiem nazwać, ani określić, ani ocenić… po prostu miazga…