Albert Schweitzer (1875-1965)
Był nie tylko człowiekiem nieprzeciętnym, ale i w pewnym sensie oryginałem. Już za życia stał się "pomnikiem" bezinteresowności i humanitaryzmu. Ale bezinteresowność implikuje niekiedy to, co Francuzi nazywają detachement – pewien dystans do spraw świata, pewien chłód obiektywizmu. Jeśli ten człowiek – tak nieprzeciętny, tak wszechstronny i zagłębiony w subtelnych dyscyplinach intelektualnych uważał jednak za najpiękniejsze swoje zadanie nieść w najzwyczajniejszy sposób ulgę i pomoc cierpiącym i chorym w dalekim Gabonie – to można to również uważać za swego rodzaju pośredni osąd środowiska europejskiego. Bo leczyć chorych i uprawiać działalność charytatywną można przecież i w Europie. Czyżby zatem afrykańska działalność lekarska Schweitzera miała być wyrazem pewnego pesymizmu w stosunku do Europy z jej cywilizacją techniczną i urbanistyczną? [...] Droga życiowa Schweitzera staje się jasna i zrozumiała, jeśli się pamięta o jego początkach. Z powołania nie był ani lekarzem, ani badaczem, ani naukowcem. Jego zainteresowania były zogniskowane wyłącznie na problemach religijnych. Z samego usposobienia był " łowcą dusz" dla Boga, głosicielem Ewangelii – wszystko, co poza tym robił, to pochodne tej zasadniczej postawy. W najściślejszym związku z religią rozwijały się też zainteresowania muzyczne Schweitzera. Studiował on grę organową i muzykę religijną w sposób fachowy, z uporem i metodycznością właściwą dla jego umysłu. Ale jednocześnie muzyka była dla niego także innym rodzajem modlitwy, była fenomenem najbliższym religijnemu skupieniu. Czytając wypowiedzi Schweitzera o muzyce, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla tego skądinąd jasnego i precyzyjnego umysłu sztuka dźwięków stanowiła jedynie furtkę w stronę mistycyzmu. Otwierała mu ona horyzonty dalsze, niż realny świat otaczający człowieka. Muzyka była dla starego Doktora nie jakąś "ozdobą życia", ale potężną koniecznością łączącą go ze światem myśli Bożej.
1965