Indeks osób

Witold Gombrowicz (1904–1969)


Wydaje mi się, że w swoim przedstawieniu świata jako zespołu nonsensów, absurdów i koszmarnych przypadkowości Gombrowicz różni się zdecydowanie od Becketta, Ionesco i ich licznych epigonów. Dzisiejszy teatr awangardy kładzie akcent raczej na świecie otaczającym, zewnętrznym. W porównaniu z gombrowiczowskim Henrykiem, Berenger Ionesco jest człowiekiem normalnym. Nienormalny, absurdalny jest za to cały otaczający go konkretny świat i życie. Natomiast bohater Gombrowicza nosi sam w sobie wszystkie swoje koszmary i właściwie nie wyczuwamy w sztuce śmiertelnego ciężaru zewnętrznego świata. Jest to raczej monografia wewnętrznych kompleksów ludzkich, dla których scena teatralna stała się w tym wypadku czymś w rodzaju zwierciadła. Stąd pochodzi też słabość postawy autorskiej. Jak w każdym zwierciadle, tak i w tym wypadku obraz jest dość przypadkowy: zależy od najmniejszego ruchu, od drgnienia ręki trzymającej zwierciadło. W tych warunkach "organizacja koszmaru" - bo na tym polega w gruncie rzeczy treść Ślubu - jest całkowicie arbitralna i pozwala autorowi na wszystko. Że z tej nieograniczonej ilości możliwości Gombrowicz potrafił zbudować sztukę przejmującą i wstrząsającą - to świadczy chyba najlepiej o jego technice i pazurze dramaturga. Oczywiście - nie łudźmy się. Nie chodzi tu o dramaturgię w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Chodzi o przedstawienie, które na jednych widzach robi wrażenie, u innych wywołuje wzruszenie ramion, śmiech lub uczucie wstrętu. Jeśli dla mnie osobiście ta sztuka była dużym przeżyciem, to oczywiście zdaję sobie sprawę z pewnej "jednorazowości" tego typu teatru. W sięganiu po najróżnorodniejsze elementy ekspresji teatralnej tkwi groźba łatwizny i bezstylowości, w pokazywaniu mniej lub więcej przypadkowych scen koszmarów ludzkich razi brak jakiegoś ciekawszego ładunku myślowego, intelektualnego. Być może, że jest to - jak się wyraził jeden z recenzentów paryskich - "koszmar naszej epoki". Być może. Ale trudno się oprzeć myśli, że od Króla Ubu, poprzez Kafkę czy Joyce'a, aż po dzisiejszy teatr absurdu, wytworzyła się pewna - jakby to powiedzieć - "konwencja koszmaru i absurdu". Innymi słowy - ta tematyka wytworzyła pewną technikę, która a la longue zaczyna nas nużyć. Pomimo największej pomysłowości autorskiej zbyt łatwo odgadujemy na początku przedstawienia, co nas czeka dalej. Oczywiście te zarzuty raczej nie dotyczą Gombrowicza, który pisał swą sztukę przed dwudziestu z górą laty. Z tego punktu widzenia jest on prekursorem. I to prekursorem o talencie ogromnym.

1964