Rozdział V
Na początku letnich wakacji 1921 roku skończył się mój dwuletni okres krakowski. Powodem zmiany był – ni mniej ni więcej – tylko tyfus, a ściślej mówiąc, tyfus plamisty. Sprawa była prosta. Pod koniec wojny, już w czasie ofensywy Tuchaczewskiego i podczas cofania się frontu na zachód, rozlała się po Polsce pierwsza ogromna fala uciekinierów. Składała się ona nie tylko z Polaków mieszkających w Rosji i na kresach, ale i z ludzi najrozmaitszej narodowości, którzy po prostu uciekali przed bolszewikami. Było wśród nich sporo Rosjan, Białorusinów, Ukraińców, Gruzinów i Żydów rosyjskich. A w kilka tygodni po podpisaniu i ratyfikacji traktatu ryskiego ruszyła oficjalna kampania repatriacyjna, obejmująca wszystkich Polaków, którzy po zawarciu pokoju optowali na rzecz Polski i teraz wracali do ojczyzny. Te ogromne, bo obejmujące kilkaset tysięcy ludzi, fale imigrantów i repatriantów, zawlekły do Polski epidemię chorób zakaźnych, głównie tyfusu plamistego.
I wtedy Europa, która kilka miesięcy wcześniej odmawiała nam z uporem godnym lepszej sprawy jakiejkolwiek pomocy, nagle okazała współczucie i solidarność – oczywiście ze strachu, aby epidemie nie rozszerzyły się i na kraje zachodnie. Zaalarmowana Liga Narodów dała solidną pomoc i zaproponowała, aby Polska zorganizowała coś w rodzaju „wału ochronnego” wzdłuż całej wschodniej granicy. Miał to być gęsty łańcuch urządzeń do kwarantanny, stacji dezynfekcyjnych i specjalnych szpitali chorób zakaźnych, odseparowanych od zwykłego szpitalnictwa. Wszystko to ruszyło z miejsca mniej więcej w marcu 1921 i zostało zorganizowane w postaci dwóch Komisariatów do Walki z Epidemiami – jeden we Lwowie, a drugi – dla północnej części kraju – w Wilnie. Mój ojciec był specjalistą epidemiologiem, a widocznie musiał być i dobrym organizatorem skoro zrobiono go takim komisarzem od epidemii na całą południowo-wschodnią część kraju, tj. Galicję Wschodnią, z siedzibą we Lwowie, gdzie wyjechał już w początkach 1921. Ja doczekałem końca roku szkolnego u Przypkowskich na Lenartowicza, a później miałem przyjechać do ojca. Ale na początku lipca zapowiedziany został pierwszy od zakończenia wojny wielki zlot harcerski, który miał się odbyć właśnie we Lwowie. Cały nasz krakowski hufiec wybierał się na tę fetę niemal w komplecie, więc doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie jak pojadę do Lwowa z moją drużyną, a po zlocie już we Lwowie zostanę. Ostatecznie przyjemnie mi było, że na nowe miejsce zamieszkania odprowadza mnie cała paczka zaprzyjaźnionych kolegów.
Zlot odbywał się na rozległym terenie, na dalekim Łyczakowie, za koszarami 14 Pułku Ułanów [Jazłowieckich]. Kilka tysięcy harcerzy urządziło sobie tam wygodny obóz, a co ważniejsze spotkania i popisy odbywały się na boisku „Sokoła” [stadion Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, czynny do dnia dzisiejszego jako obiekt Lwowskiego Państwowego Uniwersytetu Kultury Fizycznej], usytuowanym znacznie bliżej miasta, bo na końcu ul. Łyczakowskiej, w pobliżu pętli tramwajowej. Po kilku dniach i licznych mniej lub więcej udanych imprezach, zlot się skończył, pożegnałem się z dotychczasowymi kolegami i zamieszkałem przy ojcu w pensjonacie na ul. Tureckiej, koło pałacyku na skrzyżowaniu Zyblikiewicza z późniejszą Pełczyńską.
Oczywiście nie pamiętałem nic ze Lwowa, w którym przed wojną, jako małe dziecko, spędziłem z rodzicami kilka dni. Obecnie było to całkiem nowe przeżycie, a przede wszystkim nowe środowisko, w którym nie znałem nikogo. Ojciec miał ze swoimi epidemiami zajęcia wyżej uszu, nigdy go nie było, albo pracował u siebie w biurze do wieczora, albo jeździł po prowincji. Po rozejrzeniu się, wykorzystałem tę sytuację – głównie dzięki temu, że to był okres wakacyjny, więc miałem dużo wolnego czasu. Oto mianowicie swoje liczne podróże inspekcyjne po szpitalach, odbywał kochany papcio z reguły samochodem, jako że miał przydzielony z demobilu (jak to się wtedy nazywało) cały park samochodów, które walczyły z tyfusem kręcąc zawzięcie kołami. Ponieważ jeździli tylko we dwóch z szoferem, więc zacząłem go prosić, aby pozwolił mi jeździć ze sobą – przecież miejsce było… Na początku trochę kręcił nosem, ale w końcu się zgodził i zaczął mnie niekiedy zabierać. Dzięki temu poznałem dokładnie cały kraj – od Lwowa do Tarnopola czy Czortkowa i od Brodów do Zaleszczyk. Nocując zresztą często w szpitalach zakaźnych, które jednak były widoczne dobrze utrzymywane, skoro się tam żadną chorobą nie zaraziłem. Oczywiście po wakacjach, w ciągu roku szkolnego, towarzyszyłem mu rzadziej, tylko kiedy wyjazd wypadł w niedzielę, ale jednak w sumie trwało to prawie trzy lata, bo tyle czasu istniała ta mobilizacja anty-tyfusowa.
Pamiętam dotychczas niektóre drogi – na przykład świetnie utrzymaną szosę do Stryja. Co roku w lecie odbywały się na niej międzynarodowe wyścigi, na których triumfował sławny Rudolf Caracciola na Bugatti [najprawdopodobniej błąd pamięci autora, ponieważ Caracciola nie startował w oficjalnych zawodach samochodem firmy Bugatti – przyp. red.]. A droga na Winniki koło ślicznej Mariówki – a raczej jej ruin? Albo piękna droga z Tarnopola jarem Seretu i później w bok do Trembowli. A widok w dół na dolinę Dniestru pod Zaleszczykami kiedy się przyjeżdżało z północy, od strony Czortkowa?
Mój Boże, jakiż to był piękny kraj – ta błogosławiona ziemia, pachnąca, tłusta, napęczniała urodzajem! Te łany i wielkie płaszczyzny czarnoziemu, wśród nich jakby ostrym nożem krojone krawędzie głębokich jarów rzek, a wszystko razem związane jakimś mądrym, spontanicznie w ciągu wieków narosłym układem wiążącym siedziby człowieka z ziemią uprawną, lasem i wodą! Wsie ruskie odróżniały się od polskich sposobem zabudowy. O ile polskie – zresztą rzadkie – były zabudowane mniej więcej tak, jak na zachód od Sanu, o tyle ruskie były niesłychane ściśnięte, jedna chata przy drugiej, nieomal bez podwórzy i bez obejścia.
Zresztą krajobraz wschodnio-galicyjski wzruszał mnie i później. Bo krajobraz bywa przecież piękny lub brzydki, ale nawet najpiękniejszy może być pusty – lub też mądrze wypełniony. Ta „mądrość” krajobrazu wyraża się właśnie w związaniu w jedną całość wszystkich elementów przyrody i twórczej pracy człowieka. Na szerokich przestrzeniach Wschodniej Galicji wyczuwało się bezbłędnie tę mądrość, z którą się po latach spotkałem na przykład w Toskanii i Umbrii – zresztą tam jest ona bodaj największa – albo, w nieco mniejszym stopniu, w Prowansji, w dolinie Durance koło Lourmarin. Ale tam chodzi o krajobrazy znacznie bardziej górzyste, więc i akcenty są lepiej widoczne – prawie jak w muzyce… We wschodniej Galicji była w powietrzu jakaś rozlewność, a jednocześnie sama ziemia jakby zapraszała do wędrowania, do poruszania się. Pejzaż nie zamykał obrazu ale – przeciwnie – sugerował jego niewidoczną głębię, niejako otwierał dalszą perspektywę…
Człowiek jest takim dziwnym stworzeniem, że niezależnie od swojej indywidualności, od swojej psychiki i głęboko zakotwiczonych warstw życia ściśle osobistego – to jest w nim przecież najcenniejsze – odznacza się jednocześnie potężnym popędem stadnym, trzyma się kurczowo jakiejś gromady „swoich”, ba, nie wyobraża sobie życia bez swego narodu, swego plemienia, tak jak i bez rodziny lub klanu przyjaciół. Prawie jak kaczki, idące z instynktowną przyjemnością za przewodniczką, starszą kaczką – absolutnie pewne, że ona idzie zawsze w dobrym kierunku…
Ale niekiedy zdarza się, że los nas odrywa od swoich i rzuca w środowisko, od którego dzieli nas język, obyczaje, tradycje i psychika, uformowana przez ciężar pokoleń. Wtedy zaczynamy najniesłuszniej w świecie dzielić ludzi na „swoich” i „obcych”, zaczynamy operować bardzo niepewnymi i nieokreślonymi pojęciami „wygnania”, „uchodźstwa” czy „emigracji”. Tak nas wychowano, tak nas uformowano. A przecież należałoby się wystrzegać tego rodzaju klasyfikacji – w XIX wieku nie miała ona tego ostrego wydźwięku, jaki ma dziś. Widocznie wtedy byliśmy jeszcze wielkim narodem. Bo Amerykanin, Francuz czy Anglik może i dziś mieszkać gdziekolwiek bądź na świecie i nikt się temu nie dziwi – każdy przynosi przecież ze sobą swój sposób życia, „jest u siebie”. U nas w ubiegłym stuleciu też tak bywało, ale dziś potrafiono wmówić Polakom wychowanym w kraju, że mieszkanie za granicą to w niektórych wypadkach nieszczęście, w innych grzech – ale w każdym razie objaw karygodnej „odmienności”. Tymczasem jeśli się chce i jeśli się o to dba, to żyjąc w Argentynie można być bliżej najistotniejszego szpiku polskości, aniżeli w Pułtusku, a z Paryża można lepiej i dokładniej widzieć „nasze sprawy”, niż z Wołomina. Wszędzie gdzie jesteśmy, odczuwamy zawsze z jednej strony pewną konieczność separacji – a z drugiej nieprzepartą chęć oparcia się o gromadę innych ludzi. Tacy jesteśmy i nic na to nie można poradzić.
A w tym naszym irracjonalnym garnięciu się do „swoich” jest też sporo miejsca na przynależności dzielnicowe, patriotyzmy lokalne i rozkwit – a niekiedy i hipertrofię – tego, co skromnie nazywamy życiem asocjatywnym. Wszyscy cierpimy na tą affectio societatis, jakąś koszmarną, gęstą sieć, w którą przeciętny człowiek wydaje się gruntownie zaplątany i która w zasadzie powinna by przecież być zaprzeczeniem wszelkiej wolności! Tymczasem my to właśnie najwyżej sobie cenimy i nasze święte prawo do całkowicie niepotrzebnego zrzeszania się uważamy za jeden z najważniejszych atrybutów swobody! Strzeżemy go jak oka w głowie…
Na ogół nie spotyka się dziś ludzi, którzy mieliby jakieś wątpliwości czy wahania co do swojej przynależności narodowej. To w dużej mierze rezultat tych rozbuchanych nacjonalizmów, które tak troskliwie wyhodowaliśmy sobie w ciągu XIX wieku w całej Europie. Każdy wie dziś gdzie jego ojczyzna, ale większość związana jest też oprócz tego kłębkiem specjalnego, serdecznego uczucia z jakąś dzielnicą, z jakąś częścią narodu, z jakimś regionem geograficznym, z tą engere Heimat – jak mówią Niemcy. To w imię większej miłości do swojej dzielnicy Poznaniacy psioczyli po odzyskaniu niepodległości na inwazję „galicjoków z kongresówy”, paryżanie śmieją się z Belgów, a Toskańczycy opowiadają złośliwe kawały o neapolitańczykach. Nie będę już wspominał o solidarności dzielnicowej, która zresztą w Polsce nie była tak jaskrawa, jak, np. w Stanach Zjednoczonych lub we Francji, gdzie lobby owerniackie rządziło przecież krajem w ciągu wielu lat.
Ale lwowianie nie byli wówczas specjalnie wyczuleni na to poczucie wspólnoty dzielnicowej. Zresztą były to jeszcze czasy, kiedy przynależność do takiej czy innej dzielnicy poznawało się łatwo po akcencie polszczyzny, po wymowie. Wyraźnym dialektem mówili Kaszubi oraz niektórzy Pomorzanie, mieszający gramatykę polską z niemiecką. Natomiast wilnian, kresowców, a w Galicji Podhalan i lwowiaków poznawało się bez trudu po samym akcencie. Niewątpliwie lwowskie „bałakanie” ze swoim bogatym i oryginalnym słownictwem było najbardziej charakterystyczne. Ale to nie cała Wschodnia Galicja mówiła tym akcentem. Obszar jego panowania nie był wielki, a jego punktem centralnym był sam Lwów. Później, w okresie szybkiego rozwoju radiofonii, kilku facetów o świetnych talentach kabaretowych potrafiło narzucić całej Polsce humor lwowski, jego gwarę, jego styl i specyficzną mentalność lwowską. Ten monopol humoru i „bałakania” lwowskiego został dopiero w ostatnim okresie przed wojną nieco podważony przez warszawski repertuar Wiecha – który po wojnie został z natury rzeczy sam na placu.
Ale humor lwowski, te wszystkie „Szczepki”, „Tońki” i inne „Strońcie” – był właściwie naprawdę żywy i zrozumiały dopiero w aurze samego miasta, na tle swoich ludzi, zawsze pełnych żywych odruchów, zawsze uśmiechniętych i reagujących na wszystko ze sporą dozą mądrego sceptycyzmu. Ale ponieważ przyszło nam żyć w epoce wyjątkowego zdziczenia – kiedy współczesny Dżyngis-chan potrafi jednym pociągnięciem pióra przesiedlać całe narody i miliony ludzi zasiedziałych od wieków na swojej ziemi – więc i lwowianom, najgłębiej związanym ze swoim miastem i jego murami, kazano po wojnie zaczynać na nowo życie w ruinach obcego miasta i na nieznanej ziemi. Jeśli jednak to prawda, że nie tylko ludzie ze Lwowa, ale i espirit miasta, jego duch odżył dziś we Wrocławiu, to zaczynam rozumieć, dlaczego w atmosferze dzisiejszego szaleńczego surrealistycznego życia polskiego właśnie tam musiała powstać „Pomarańczowa Alternatywa”…
W ostatnich latach zdarza mi się coraz częściej, że rozmaici świeżo poznani krajanie – szczególnie młodsi – pytają czy uważam się za lwowiaka? Bo we wszystkich drukowanych referencjach figuruje Śniatyn jako moje miejsce urodzenia, a Lwów z tytułu gimnazjum i konserwatorium. No cóż, te szczegóły są zgodne z prawdą, ale reszta jest nieco bardziej skomplikowana. Mój ojciec pochodził ze Stanisławowa, matka ze Lwowa, jeśli o mnie chodzi to dzieciństwo spędziłem w Karpatach (nie licząc perypetii wojennych), a we Lwowie znalazłem się na dłużej w wieku 14 lat. Mieszkałem tam aż do matury, czyli w okresie, który najdobitniej formuje dojrzewającego młodego człowieka. Zawdzięczam więc temu miastu dość wiele. W osiem lat później spędziłem tam jeszcze jeden rok jako dyrektor muzyczny Teatrów Miejskich, ale wtedy miałem ożywione stosunki raczej z intelektualistami i z pijakami. W sumie jednak czułem się zawsze bardzo dobrze we Lwowie i z upływem lat wspominam z coraz większym sentymentem różne młodzieńcze przeżycia, pierwsze flirty, bale, drobne miłostki i głębsze przyjaźnie…
To oczywiście nie powód, aby się czuć lwowiakiem sensu stricto. W gruncie rzeczy cała moja późniejsza formacja zawodowa, muzyczna i ogólno-artystyczna wiąże mnie przede wszystkim z Warszawą. Ale i to jest już też tak niesłychanie odległa przeszłość… Kiedy o tym dziś myślę, trudno mi się oprzeć wrażeniu, że całe moje życie w młodości, w latach międzywojennych i aż do Powstania Warszawskiego, było zakotwiczone w rodzinie, w najbliższym przyjacielskim otoczeniu i w środowisku artystycznym, złożonym z ludzi różnych wymiarów i znaczenia. Po wojnie natomiast to nie ja – a raczej to nie my, bo już wówczas byłem żonaty – decydowaliśmy gdzie chcemy żyć. Wydaje mi się, że to raczej bolesne, a bezlitosne okoliczności rzucały nami po świecie i zmuszały nas do pobierania decyzji, które miały tylko pozory swobody i niezależności. Żyliśmy 2 czy 3 lata w Krakowie, 5 w Paryżu, 20 lat w Monachium a przed 17 laty wylądowaliśmy znów w Paryżu, gdzie ciągle jeszcze żyję – choć pozornie sam… Wobec tych cyfr, te 4 lata lwowskie to rzeczywiście niewiele i było chyba rzeczą normalną, że nie uważałem się za lwowiaka. Ale jeśli dziś myślę o Lwowie nie bez sporej dozy emocji i rozczulenia, to dlatego, że przed paru laty zdarzyło mi się spędzić kilka dni w nowej, powojennej Warszawie. Było to niezmiernie smutne i przygnębiające: jakaś milionowa wieś, ogromne przedmieście bez żadnego wyrazu wypełnione martwym, szarym tłumem ludzi z teczkami.
Przedwojenna Warszawa na pewno nie była pięknym miastem – nie darmo Rosjanie przez 85 lat dbali o to, aby jej przypadkiem nie upiększyć – ale miała niesłychany urok i ton nadawał jej pewien warszawski, specyficzny typ życia towarzyskiego i zachowania socjalnego. Ludzie uśmiechali się nawzajem do siebie. Dziś to wszystko znikło, ulotniło się – jakby nigdy nie istniało. A Lwów pamiętam tylko z dawnych czasów, kiedy był rozkosznym miastem, umiejącym się bawić, a jednocześnie noszącym się z pewną zadzierżystością, której samo nie brało zbytnio na serio… Ponieważ we Lwowie nie byłem od pół wieku z górą, a Warszawy takiej jaką niedawno widziałem, nie można lubić, więc w rezultacie myślę z większym rozczuleniem o Lwowie – takim sprzed pół wieku…
Lecz na myśl o tym jak tam jest teraz – ciarki mnie przechodzą. Przed chwilą wspomniałem Dżyngis-chana i przypomina mi się legenda, którą gdzieś wyczytałem – nie mam pojęcia gdzie i kiedy. Otóż panowanie mongolskie, ograniczone przeważnie do pobierania corocznej bardzo ciężkiej daniny, a poza tym dość tolerancyjne, zaczynało się zwykle od rzezi sporej ilości mieszkańców każdego świeżo zdobytego grodu – była to rzeź niejako „wychowawcza”, „pedagogiczna”, aby resztę ludności przyuczyć do należytego posłuszeństwa… Otóż po zdobyciu Samarkandy miejscowa rada starszych padła podobno do stóp zdobywcy, błagając go, aby zaniechał tym razem swoich zwykłych mordów. Dżyngis-chan odmówił, a dorzucając uzasadnienie powiedział: „musieliście bardzo ciężko zgrzeszyć przeciw waszemu Bogu, jeśli zesłał na was Dżyngis-chana!”…
Widocznie my też zgrzeszyliśmy ciężko…
Jesienią 1921 zapoznałem się z trzecim z kolei gimnazjum w mojej karierze szkolnej. Było to lwowskie VIII Gimnazjum, gnieżdżące się w rozlatującym się ze starości budynku na rogu Łyczakowskiej i Czarnieckiego – innymi słowy na samym początku Łyczakowskiej. Dużo musiało być szkół średnich w tym Lwowie, skoro na tej samej ulicy, o kilkaset metrów wyżej, nie dochodząc do św. Antoniego, mieściło się VI Gimnazjum, a poniżej nas, koło kościoła Bernardynów, w dawnym gmachu poklasztornym, X – nasz stały partner w meczach piłki nożnej. Nie mówiąc już o I Gimnazjum i Szkole Realnej na Batorego oraz żeńskim Królowej Jadwigi – w którego uczennicach kochaliśmy się wszyscy na zabój.
W tym VIII Gimnazjum zrobiłem maturę i tylko w stosunku do niego używałem w późniejszym życiu określenia „moja szkoła”. Sam budynek pochodził z epoki józefińskiej i był wcale zgrabny – psuł go jedynie urzędowy austriacki brudno-żółty kolor tynków. Klasy były ogromne, opalane piecami, których wspaniałe kafle pokazywano by pewnie dziś w jakimś muzeum. Ale ponieważ gmach się walił, więc co roku w czasie wakacji remontowano co się dało i podpierano ściany belkami, a tymczasem za miastem, na Zimnej Wodzie, budowano dla nas cały campus: kompleks budynków z własnymi boiskami – co wówczas było absolutną nowością. Ale trwało to długo i przenosiny odbyły się dopiero w rok czy dwa po mojej maturze.
W klasie było nas około 40, ale pomimo tego zawsze był luz i dość miejsca. W ciągu czterech lat zostawiliśmy za sobą ze trzech lub czterech kolegów – za to przyszło kilku nowych. Jeśli chodzi o poziom, to była to klasa raczej dość przeciętna. Ton – jeśli tak można powiedzieć – nadawali jej chłopcy inteligenckiego pochodzenia: synowie lekarzy – było nas 4, profesorów, architektów, inżynierów, wojskowych i urzędników. Sporo było synów oficjalistów, rzemieślników, drobnych przedsiębiorców i kilku autentycznych synów chłopskich.
Nasze gimnazjum miało dobrą opinię, ale w pierwszych latach niepodległości władze szkolne dbały, aby nie było między szkołami przesadnej rywalizacji – szczególnie pod względem socjalnym i towarzyskim. Nie było ani śladu żadnego snobizmu w tej dziedzinie i nie mogło być mowy o sytuacji, jaka się później wytworzyła, np. w Warszawie, albo jaka jest jeszcze po dziś dzień we Francji, gdzie matura z takiego, a nie innego liceum gwarantuje całą karierę życiową…
Grono profesorskie było raczej dość dobre. Jeśli o mnie chodzi, to zawdzięczam mu wiele moich zalet, ale też i trochę wad. Ci profesorowie otworzyli mi wspaniale głowę na domenę humanizmu – ale z jednoczesnym zepchnięciem na drugi plan nauk ścisłych i wartości doświadczenia, o ewolucjonizmie już nie mówiąc. W słowach uczyli zawsze tolerancji, ale faworyzowali też niekiedy przesadną pewność siebie.
Historii uczył nas Czesław Nanke – późniejszy autor znanego podręcznika. Wykładowca wspaniały, w historii Polski stał raczej po stronie szkoły warszawskiej – przeciw Michałowi Bobrzyńskiemu. Ale najcenniejszą jego cechą było wymaganie precyzji w myśleniu i wysławianiu się. Był szczególnym katem na „przystawanie” słowa do myśli, którą chce się wyrazić. Kiedy w dzisiejszych artykułach i esejach krajowych trafiłem w co drugim zdaniu na formułę, że taka to, a taka rzecz jest „w jakiś sposób” – albo „w jakimś stopniu” – związana z tym czy tamtym, zawsze wspominam Nankego i wyobrażam sobie jakby skoczył, wołając: „Co to znaczy w jakiś sposób? Proszę dokładnie powiedzieć w jaki!”. Była to cenna lekcja nie tylko precyzji wysławiania się, ale po prostu i precyzji myślenia – choć może niekiedy budziła skłonność do zbyt suchego relacjonowania i komentowania faktów.
Naszym gospodarzem klasy był polonista i romanista Kazimierz Brończyk, autor dramatów historycznych w stylu Wyspiańskiego – z których jeden był nawet wystawiany przez Solskiego w warszawskim Teatrze Narodowym [dramat Żółkiewski, premiera: 1925 r.]. Umiał zgrabnie kierować naszymi zainteresowaniami, nie pytał nigdy o żadną „lekturę obowiązkową”, natomiast lubił co jakiś czas rozpytywać nas co czytamy i z tego robiła się cała duża dyskusja. To samo jeśli chodzi o literaturę francuską. Poza tym był dobrym skrzypkiem, znał się na muzyce i grał w profesorskim kwartecie smyczkowym, w którym altówkę trzymał nasz matematyk, Jerzy Mihułowicz.
Łaciny uczył doskonały fachowiec – profesor Wojciech Kościński. Ale jednocześnie był nieprzytomnym kibicem footballowym. We Lwowie były w ogólnopolskiej Pierwszej Lidze dwa kluby: Pogoń i Czarni. Pogoń, wielokrotny mistrz Polski, wieczny rywal sławnej Cracovii, była jednak – nie chcę się nikomu narazić – ze swą wspaniałą trójką w napadzie, tj. z Józefem Garbieniem, Wacławem Kucharem i Mieczysławem Baczem (Batschem?), o klasę wyższa od Czarnych – czego najlepszym dowodem były cotygodniowe mecze z najlepszymi drużynami z Wiednia, Pragi i Budapesztu. Ale Kościński był wiceprezesem Czarnych i nie było żadnego wyjścia – musieliśmy dla świętego spokoju wszyscy należeć do tego klubu, grając w jakiś odległych drużynach młodego narybku. Ale był u nas w klasie świetny bramkarz, Menkes, w którym nagle obudził się patriotyzm syjonistyczny i przeniósł się do żydowskiego klubu Hasmonea. Jak Kościński się o tym dowiedział, zaczął go tak męczyć gramatyką łacińską i dużym Samolewiczem [Zygmunt Samolewicz, Gramatyka języka łacińskiego, t.1-2], że facetowi odechciało się w ogóle grać w piłkę…
Innego pokroju człowiekiem był katecheta, ks. Jan Ciemniewski, też wiceprezes, ale na odmianę Stronnictwa Narodowego. Dobry kapłan i kulturalny człowiek, ale jako stary endek nie znosił oczywiście Piłsudskiego. Zdarzało się, że przychodził na lekcję dogmatyki albo historii kościoła, siadał na katedrze i zaczynał swój dyskurs: „Naczelnik Państwa znowu przekroczył swoje kompetencje…”. Wtedy wiedzieliśmy, że możemy spokojnie grać w „wojnę morską”. Kiedy po 10 minutach kończył, wstawał któryś z nas i z największą powagą mówił, że niestety argumenty księdza go nie przekonały, on jest innego zdania, a wtedy Ciemniewski cierpliwie zaczynał drugi raz to samo. Musiał on też mieć swoje kłopoty, bo kiedyśmy go poprosili o Mszę przedmaturalną – ostatnią mszę szkolną – odprawił ją, ale po polsku, włącznie z kazaniem i Komunią, nam – wtedy w epoce trydenckiej – absolutnie niedopuszczalne! Byliśmy okropnie speszeni, w dodatku nikt nie umiał ministrantury po polsku, trzeba było czytać z mszalika. Dziwny człowiek – a może miał jakieś ciągoty do Kościoła Narodowego?
Ta piękna kurtyna swobody i niezależności miała jednak i plamy, które odkrywaliśmy z przykrością. Bardzo lubiliśmy naszego dyrektora, dra Władysława Dropiowskiego, który był panem w średnim wieku, o wzorowych manierach i nigdy nie podnosił głosu. I miał dwie córki, ładne, zgrabne panny, któreśmy obtańcowali na wszystkich wieczorkach. Otóż pewnego dnia przeczytano nam kurendę (tą nazwą obejmowano zarządzenia i zawiadomienia dyrekcji dla uczniów i profesorów, zapisywane w specjalnej książce, którą pedel nosił od klasy do klasy, a profesor odczytywał) donosząc, że dyr. Dropiowski odchodzi z dniem dzisiejszym, a od jutra na jego miejsce przychodzi dr Celestyn Lachowski. Zdębieliśmy – jak to, tak z dnia na dzień, bez żadnego pożegnania i przywitania? Ale w dwa tygodnie później miejscowa gazeta radykałów – posła Hipolita Śliwińskiego i redaktora Bronisława Laskownickiego – „Wiek Nowy” wywaliła sensacyjny artykuł na temat skandalu w szkolnictwie średnim. Że mianowicie Kuratorium Szkolne zdymisjonowało w pewnym gimnazjum dyrektora za zmianę wyznania – za to, że przeszedł z katolicyzmu do sekty Metodystów! „Wiek Nowy” uważał - nie bez racji - że konstytucja gwarantuje swobodę wyznania i równość szans. Dlaczego zatem usunięto dyrektora D., jeśli poprzednio uważano jego kwalifikacje fachowe za wystarczające? Ze szczegółów artykułu nabraliśmy pewności, że to o naszego dyrektora chodzi. Ale, że też wszystkim im – i rodzicom, i obu córkom – zachciało się zostać metodystami? W każdym razie stanęliśmy murem za dawnym dyrektorem. Uważaliśmy, że to sprawa prostej moralności, rozważaliśmy rzecz długo z naszym gospodarzem klasy i innymi profesorami i pytaliśmy, jakie zarzuty moralnej natury wysunięto przeciw dr Dropiowskiemu? Nasi profesorowie kiwali smętnie głowami, coś tam bałakali pod nosem, tłumaczyli, że to jest obraza religii większości obywateli, ale nie przekonali nas bynajmniej: byliśmy oburzeni i uważaliśmy to co się stało, za nadużycie! Cała sprawa nie ma znaczenia, ale na jej marginesie trudno nie przyznać, że byliśmy jednak świetnym materiałem na „obywateli”, na dobrych obywateli. To dopiero późniejszy rozwój – zamachy, żonglowanie konstytucją i prawem w połączeniu z tępym szowinizmem - wykrzywił w naszym kraju niektóre podstawowe pojęcia.
Ale były też rzeczy znacznie gorsze. Nigdy w ciągu tych czterech lat nie zastanawiałem się – ani sam, ani w gronie kolegów czy przyjaciół – nad tym groźnym mieczem Damoklesa, wiszącym nad Wschodnią Galicją w postaci problemu ukraińskiego. W tej dziedzinie triumf myślenia „narodowego” – ze ślepym, setnym poparciem 90 procent Polaków – był zupełny. Nie zdawaliśmy sobie nawet w najmniejszym stopniu sprawy z tego, że jesteśmy najkompletniej kierowani – zresztą bez świadomej złej woli – przez starszych, przez partie polityczne, szkołę, harcerstwo i dziesiątki innych organizacji. Ale przy tym nie było w tej postawie żadnego zewnętrznego, widocznego nacisku, żadnego drylu czy terroru intelektualnego. Triumf tezy głoszącej urbi et orbi, że nie ma żadnego problemu ukraińskiego, był całkowity – ale wychodził też i od dołu, od najszerszej masy opinii publicznej – nie był sztucznie narzucany. W tym tkwiła bodaj najboleśniejsza komplikacja.
Bo to bardzo łatwo tłumaczyć dziś, że należało zrobić autonomię – taką jak na Górnym Śląsku – i wciągnąć Ukraińców do samorządu. Że nikomu by nic nie szkodziło założenie ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie. Wiem o tym doskonale, bo później często bywałem w Pradze i zawsze z zazdrością patrzyłem na „dwa” uniwersytety, na dwa świetne teatry operowe – Narodne Divadlo i Deutsches Opernhaus, na wychowanie utrakwistyczne [utrakwizm był ideą łączenia szkół z wykładowym językiem ukraińskim ze szkołami polskimi w Galicji Wschodniej w okresie II Rzeczypospolitej; tzw. „wspólne szkoły”] i na bujnie splecione tamtejsze czesko-niemieckie życie kulturalne. Wzbogaciło ono kolosalnie obie strony. Strona niemiecka złamała haniebnie ten niepisany odwieczny pakt. Rezultat – Praga straciła całkowicie swoje dawne europejskie znaczenie. Więc nie trzeba mi tego dziś tłumaczyć.
Ale nie wolno zapominać, że presja społeczna nie pozwalała w tej sprawie na żaden kompromis, nie dopuszczała nawet myśli o nim. Byliśmy pod druzgocącym wrażeniem niedawnych wydarzeń. Przecież to było dopiero co po okrutnym starciu z hajdamakami (że też, nie przyszło nam nawet do głowy używać jakiegoś innego określenia!…). W niecałe dwa lata po tym zdradzieckim ataku (tak jakby atak powinien być zawczasu ogłaszany!) miasto nosiło jeszcze bardzo wyraźne i bolesne ślady walk.
Nie mieliśmy pojęcia i nie zastanawialiśmy się nigdy nad tym, jak Ukraińcy przeżywali swoją klęskę – nic nas to nie obchodziło. To oni narzucili nam rozprawę orężną.. Wygraliśmy tę wojnę, wygraliśmy i drugą, nieporównanie trudniejszą i bardziej niebezpieczną – taki był tok naszego rozumowania – więc możemy sobie chyba pozwolić na tę szczyptę triumfalizmu! Ponad sto lat ludzie czekali na to! Nie wiedzieliśmy wtedy, że nic nie jest na świecie za darmo – że za wszystko trzeba zawsze jakoś zapłacić – w tej czy innej formie… Ukrywano przed nami najstaranniej wszystkie narzucone Polsce zobowiązania międzynarodowe co do Galicji Wschodniej – ale w samym Lwowie nie wyczuwało się nigdy w jakiś bardziej jaskrawy sposób ciężaru obecności ruskiej. Dziewczyny i młodzi ludzie ledwie starsi od nas o kilka lat, nosili z dumą swoje odznaczenia – Krzyż Obrony Lwowa i Orlęta, a ich przeciwnicy byli bandą hajdamaków. U dołu cmentarza Łyczakowskiego, od strony ul. Kochanowskiego zbudowano piękny cmentarz Obrońców Lwowa, cały nasz hufiec harcerski chodził tam nie w Dzień Zaduszny, ale na Wszystkich Świętych – bo wtedy przypadała TA rocznica. Później były uroczystości przeniesienia ciała nieznanego żołnierza z tego cmentarza do warszawskiego grobu na Placu Saskim, jeszcze później zbudowano mauzoleum – ale wiele lat musiało jeszcze upłynąć zanim dotarła do mnie świadomość, że ci wszyscy, którzy się wtedy bili o Lwów – Polacy i Ukraińcy – powinniby przecież leżeć razem na jednym, wspólnym cmentarzu…
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Myśmy we Lwowie nie odczuwali żadnej nienawiści do takiego czy innego człowieka, dlatego że był Ukraińcem. Nigdy w życiu nie przyszłoby nam do głowy obrażać Ukraińca na ulicy, dać wyraz swojej nieżyczliwości za pomocą zewnętrznego, widocznego gestu. Zamiast tego po prostu „nie widzieliśmy się nawzajem”. Nie wiem co jest gorsze…
Kiedy rozbijaliśmy w lecie harcerskie obozy wędrowne, wstępowaliśmy często do chłopów, aby kupić kukurydzę, jajka, czy ziemniaki na kolację – przy czym mówiliśmy oczywiście po polsku. Chłopi grzecznie sprzedawali nam cośmy chcieli – niekiedy nawet trzeba się było upierać, aby przyjęli parę groszy za jakieś kartofle – ale nie odpowiadali z zasady na nasze powitanie i pożegnanie, i nigdy nie widzieliśmy na ich ustach uśmiechu. Kamienne, obce twarze. A wieczorem zakładaliśmy obóz na noc, zawsze nad potokiem – bo woda jest przecież potrzebna do kuchni, mycia i prania – i zdarzało się, że na drugim brzegu, o sto czy dwieście metrów od nas, obozowali skauci ukraińscy. Spotykaliśmy się przy czerpaniu wody, czy praniu bielizny, ale zachowywaliśmy najdoskonalszą obojętność, tak jakby druga strona w ogóle nie istniała – powietrze. I to było obustronne.
Dopiero po latach mieszkania w Warszawie przekonałem się, że Ukraińcy też ludzie, że można z nimi rozmawiać tak, jak z Polakami i że proporcja mądrych i głupich, uczciwych i łobuzów, sympatycznych i antypatycznych jest u nich mniej więcej taka sama jak i u nas… I tam dopiero dowiedziałem się, co robili Tadeusz Hołówko i Henryk Józewski, Sydir Twerdochlib, czy Roman Smal-Stocki. Ale Hołówko i Twardochlib zginęli od kul terrorystów ukraińskich, a Józewski wysiedział 10 lat w więzieniach PRL…