Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 551 wyemitowana 2 lipca 1963
Z dużym opóźnieniem dowiedziałem się o śmierci Stanisława Wiechowicza. Oczywiście nie może to być usprawiedliwieniem, ale swoją drogą trzeba podkreślić, że odejście tego wybitnego kompozytora przeszło prawie niezauważone przez prasę krajową. Ja sam dowiedziałem się o śmierci Wiechowicza dopiero z lakonicznego nekrologu w najnowszym numerze "Ruchu Muzycznego" i dołączonej do niego zapowiedzi omówienia jego twórczości w niedalekiej przyszłości.
Że urzędowa prasa nie miała ochoty omawiać szerzej postaci i twórczości Wiechowicza – to jeszcze od biedy można zrozumieć, jeśli zważyć, że zmarły muzyk był człowiekiem bardzo niezależnym w sądach i opiniach, a pod względem politycznym stał zdecydowanie "po innej stronie barykady" aniżeli przedstawiciele urzędowych, oficjalnych tendencji. Ale że nie podkreślono przy tej smutnej okazji, kim był Stanisław Wiechowicz pod względem fachowym i artystycznym, że nie znalazł się muzyk, któryby go nareszcie postawił na miejscu, na jakie od dawna zasługiwał – to jest podwójnie smutne. Bo dowodzi nie tylko niskiego poziomu fachowego tych, którzy piszą o sprawach muzycznych, ale potwierdza po raz niewiadomo który ów charakterystyczny "brak rozeznania", brak właściwych proporcji i odwagi sądu, który sprawia, że prawie cała krajowa opinia muzyczna zachwyca się każdym osiągnięciem najmłodszego pokolenia, nie zdając sobie jednocześnie sprawy z kim mamy do czynienia w osobach niektórych "starych" kompozytorów, takich jak Wiechowicz lub na przykład Szabelski.
Ciężko mi mówić o Stanisławie Wiechowiczu. Mój sąd o nim będzie zawsze zabarwiony uczuciami długoletniej, serdecznej przyjaźni – a zatem nie będzie zapewne dostatecznie obiektywny.
Wiechowicz wyrósł i dojrzał w epoce, która ceniła doskonałość rzemiosła, w epoce, kiedy artysta przygotowywał się w ciągu długich lat w sposób niezmiernie gruntowny i fachowy do swojej przyszłej kariery zawodowej. Nie było wówczas mowy o dziwolągach jak dzisiejsze sypiące się z rękawa samouków "arcydzieła", które wszyscy zapominamy po jednym sezonie. Toteż Wiechowicz "terminował" bardzo długo, a teren tych jego "Lehr–und Wander–Jahre" sięga od Petersburga do Paryża. Szkoła petersburska, stworzona przez Rimskiego-Korsakowa, miała wówczas taką siłę przyciągania, że nawet młody Ottorino Respighi nie wahał się przenieść znad Tybru nad Newę, aby doszlifować swoje rzemiosło kompozytorskie. A Paryż? W Paryżu uczył kompozycji Vincent d'Indy, założyciel sławnej wówczas Schola Cantorum – uczelni, która również wywierała duży wpływ na ówczesnych młodych. Do Paryża zresztą wracał Wiechowicz kilkakrotnie i widzimy go tam również znacznie później, już w latach międzywojennych. Tyle lat studiów, powolnego dojrzewania, uczenia się, studiowania dzieł innych – wszystko to musiało oczywiście dać rezultaty. Toteż na terenie polskim był Wiechowicz fachowcem nieporównanej miary.
W gruncie rzeczy mógł wykładać wszystkie dyscypliny muzyczne. Dyrygowanie, kompozycja, kontrapunkt, historia, formy – to wszystko były dziedziny nie mające dla niego tajemnic. W swoim powojennym okresie poznańskim potrafił jednak Wiechowicz być nie tylko pedagogiem, nie tylko krytykiem muzycznym, ale przede wszystkim organizatorem chórów, dyrygentem licznych zespołów śpiewaczych i kierownikiem artystycznym Wielkopolskiego Związku Towarzystw Śpiewaczych. Jego zasługi na polu śpiewactwa polskiego są bodaj najtrwalszym pomnikiem, jaki sobie wystawił i myślę, że przynajmniej w tej dziedzinie nie zostaną zapomniane. Pod impulsem Wiechowicza podniósł się niesłychanie poziom artystyczny licznych chórów poznańskich, to jego działalność sprawiła, że wytworzyła się o nich tak świetna opinia – nie tylko w kraju, ale i zagranicą . Na początku, wysiedlony przez Niemców przeżył Wiechowicz lata okupacji we dworze ziemiańskim w kieleckim – we dworze, który sporo naszych artystów wspomina z uczuciami ciepłej wdzięczności – a po wojnie osiedlił się w Krakowie, był profesorem Akademii i starał się przekazać młodszym olbrzymie zasoby swej wiedzy i doświadczenia.
Ale od młodości do końca życia - komponował. To było jego właściwe powołanie. Katalog jego utworów jest obszerny, zawiera duże utwory symfoniczne, jak poemat taneczny Chmiel i symfoniczno-chóralne, jak Kantata Romantyczna. Najcenniejszy jest jednak olbrzymi dorobek Wiechowicza w dziedzinie pieśni chóralnej a capella – to znaczy chórów wielogłosowych bez towarzyszenia instrumentalnego. Jak i we wielu innych krajach europejskich, tak i u nas repertuar chóralny zachwaszczony był literaturą muzyczną najgorszego gatunku.
W walce z tą tandetą muzyczną Wiechowicz był nieubłagany i zrobił bardzo wiele dobrego. Po długich latach doświadczeń doszedł on do wniosku, że najlepiej będzie stworzyć cały nowy repertuar, a w każdym razie dać wzorowe przykłady jak on powinien wyglądać. Wobec tego ostatnich dwadzieścia lat swego życia poświęcił przeważnie na komponowanie właśnie tego typu repertuaru, który tchnął nowego ducha w codzienną rutynę licznych zespołów śpiewaczych.
Mógłbym tu bez końca mnożyć przykłady twórczej działalności Wiechowicza, ale nie sposób mówić o artyście, bez wspomnienia o człowieku. Indywidualność to była przedziwna. Łączył maniery wielkiego pana ze sceptycyzmem dojrzałej mądrości. Na całe swoje bliższe otoczenie wywierał pewien specyficzny wpływ – trudno to sprecyzować, ale fakt, że nikt z bliskich nie nazywał go inaczej niż "Mandaryn" ujmuje chyba najlepiej sedno sprawy. Bo była w nim zarówno jakaś mądrość mandaryna, jak i rozumne odcięcie się od tego, czego nie warto widzieć i przeżywać. W pierwszym okresie powojennym "Mandaryn" był dla nas w wielu sprawach wyrocznią – później życie potoczyło się torem mniej lub więcej oportunistycznym, a on pozostał na uboczu ze swą mądrością mandaryna. Jeśli nie doszedł do pełnej "emigracji wewnętrznej" to tylko dlatego, że zbyt leżały mu na sercu sprawy organizacji życia muzycznego, aby mógł był przestać w ogóle brać udział w tym życiu.
Obfita twórczość "Mandaryna" nie doczekała się dotychczas żadnego poważniejszego studium, żadnego opracowania muzykologicznego. Jest to jeszcze jedna z anomalii krajowego życia muzycznego. Krajowe katedry muzykologiczne wypuściły w ostatnich latach dość obfite grono młodych muzykologów. Są oni dobrze przygotowani pod względem muzykologicznym, natomiast nie posiadają wyrobionych gustów muzycznych i estetycznych. Stąd ich zasadnicza obawa przed koniecznością osobistego i oryginalnego klasyfikowania, szeregowania wartości. Rezultat – coraz więcej prac "brązowniczych" obejmujących całą muzykę polską do Szymanowskiego włącznie. Bo od Gomółki i Szamotulskiego do Szymanowskiego hierarchia jest już ustalona – można zatem publikować przyczynki, nie ruszając i nie podważając jej. Ale już pokolenie następne po Szymanowskim stanowi temat niebezpieczny. Bo trzeba by w twórczy sposób przebadać istotne wartości, a otręby i odpadki przesiać przez sito obiektywnej oceny. Wtedy na pewno twórczość Wiechowicza wysunęłaby się na miejsce wyższe niż to, jakie jej przyznaje niepoważna, nonszalancka krytyka krajowa. Najnowsze dzieje muzyki polskiej – mniej więcej od lat trzydziestych – nie zostały nawet ruszone przez muzykologów polskich. Toteż młodzi błądzą w nich po omacku, a w niektórych wypadkach – jak sam to mogłem stwierdzić – wiedzą o niej mniej niż o muzyce XVII czy XVIII wieku. Jest to jeszcze jeden przykład łatwego oportunizmu: temat jest niezupełnie bezpieczny, a zatem ludzie wolą go nie tykać. Dlatego wspaniały muzyk i czarujący człowiek, mój przyjaciel "Mandaryn", będzie musiał jeszcze poczekać na właściwą oceną swojej twórczości.