Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 532 wyemitowana 19 lutego 1963
Nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazały się nareszcie dwa tomy dramatów Witkacego. Czekaliśmy długo na to wydanie i trzeba było aż Października, głębokich przemian kulturalnych i wzrastającego zainteresowania zagranicy, aby wszystkie dzieła dramatyczne Stanisława Ignacego Witkiewicza dotarły do czytelnika. Wszystkie? – przepraszam, wcale nie wszystkie i w tym tkwi właśnie największa tragedia i groźne memento na przyszłość. Bo Witkacy był pisarzem samotnym, wyrzucał z siebie na papier to, co go gryzło i nie zajmował się w najmniejszym stopniu żadną "propagandą" swej sztuki, dalszym losem swych dzieł i ich kontaktem z czytelnikiem, czy widzem teatralnym. Jeśli napisał w pewnym – zresztą dość krótkim – okresie czasu przeszło trzydzieści sztuk teatralnych, to za życia zdołał opublikować jedynie siedem. Z pozostałych – prawie połowa, bo jedenaście sztuk i dramatów, zaginęła jak się dziś zdaje definitywnie. W rezultacie obecne wydanie PIW zawiera dwadzieścia dwie sztuki i to jest – z grubsza biorąc – wszystko, co nam dziś zostało z bogatej twórczości bodaj najciekawszego autora dramatycznego okresu międzywojennego.
Dodatkowym rumieńcem wstydu może być dla nas wszystkich fakt, że reszta dorobku dramatycznego Witkacego, która wedle bibliografii Grzegorczyka znajdowała się w licznych rękopisach w jakiejś skrzyni w warszawskim mieszkaniu poety, nie zginęła ani we wrześniu 1939 roku, ani podczas okupacji. Ta skrzynia przetrwała nawet Powstanie Warszawskie, a rozgrabiona została dopiero potem – już przez swoich.
No, ale trudno, nic na to nie poradzimy i musimy się dziś pocieszyć tym, co zostało, a co też stanowi pozycję nie byle jaką. Zresztą, kiedy się dziś zagłębić w świat Witkacego, nie sposób twierdzić, jakoby wszystko co wyszło spod jego pióra, wytrzymało próbę czasu. Wprost przeciwnie: nasz smak zaostrzył się, jesteśmy dziś, po Becketcie, Ionesco i innych, znacznie bardziej wymagający. Nie bierze nas dziś ani rzekomy surrealizm autora Pragmatystów, ani jego mętne usiłowania filozoficzne, ani perorowanie w obronie Czystej Formy – pisanej zawsze z wielkiej litery. Nie – to wszystko jest dziś nieco spóźnione i chyba na tym polega tragedia Witkacego. Kiedy on sam mówił, że był w ciągu całego życia w społeczeństwie polskim całkowicie samotny, to wiemy co miał na myśli. Był prekursorem i nie mógł liczyć na szerszy odzew. Kiedy to, co nas dziś w Witkacym wyjątkowo drażni – pozostałości w złym guście po Przybyszewskim, czy Micińskim – było jeszcze strawne dla widza, a więc w latach dwudziestych, wówczas było znacznie za wcześnie na całą surrealistyczną stronę jego twórczości. A dziś jest i na tę część za późno. Jako autor nie był Witkacy w najmniejszym stopniu zsynchronizowany ze swym czasem – i stąd jego tragedia.
Dlatego wątpliwe jest, czy dziś ten teatr dostanie się spontanicznie na deski sceniczne. Nie zmienia to w niczym faktu, że niektóre stronice stanowią swego rodzaju rewelację, są najdokładniejszym przedsmakiem awangardy lat pięćdziesiątych. Znajdzie się u Witkacego jeszcze na długo dużo pożywki dla ludzi umiejących smakować gorzki pesymizm załamania i sceptycyzmu. Dlatego należy powitać życzliwie to wydanie, dzięki któremu najważniejszy zrąb twórczości Witkacego rozpoczyna nowe życie. W ten sposób nadrobiono karygodne zaniedbanie.
Przy okazji Witkacego, a raczej przy okazji ponownego wydania jego dramatów, nie można nie wspomnieć innego pisarza – kto wie, czy nie jeszcze wybitniejszego – który jest prawie nieznany dzisiejszemu czytelnikowi polskiemu. Myślę o Tadeuszu Micińskim. Jeśli Witkacy często wspominał Micińskiego, jeśli powoływał się na pewne kuzynostwo, którego pamięci zadedykował swą powieść Nienasycenie – to jednocześnie, a w pewnej mierze na obronę kierowników wydawnictw krajowych trzeba przyznać, że Miciński miał pecha już od bodaj czterdziestu lat. Pecha w tym sensie, że był nieosiągalny na rynku księgarskim, nie było żadnych nowych wydań jego dzieł, a pojedyncze, stare, podarte egzemplarze można było już przed wojną odnaleźć tylko wyjątkowo po żmudnych poszukiwaniach antykwarycznych. Widocznie pierwodruki dzieł Micińskiego, których większość ukazywała się we Lwowie u Altenberga lub Połonieckiego, wydawane były w tak niewielkiej ilości egzemplarzy, że już po kilku latach stały się białymi krukami książkowymi. Dziś sytuacja wygląda w ten sposób, że – jak to osobiście stwierdziłem niedawno – żadna z wielkich publicznych bibliotek na Zachodzie, ani Biblioteka British Museum, ani Bibliotheque Nationale, ani Biblioteka Polska w Paryżu nie posiadają w ogóle egzemplarza na przykład wspaniałego dramatu Micińskiego Pancernik Patiomkin. [Palester pomylił faktyczny tytuł dramatu T. Micińskiego Kniaź Patiomkin ze słynnym filmem radzieckim Siergieja Eisensteina pt.: Pancernik Potiomkin z 1925 r. - przyp. red.] Wydaje się, że większość dzieł poety można poznać tylko w Bibliotece Jagiellońskiej, lub może – tego nie wiem – w warszawskiej Bibliotece Narodowej.
Otóż nawet gdyby Miciński nie był tym, kim jest , nawet gdyby był autorem znacznie mniej oryginalnym, nawet wówczas należałoby mu się więcej względów. A cóż dopiero, jeśli zważyć, że podobnie jak w wypadku Witkacego, zanosi się na pewien renesans Micińskiego, którego twórczości na ogół nie docenia się dziś w kraju, a zagranica nie wie o nim przecież absolutnie nic. Tymczasem zarówno dramaty takie jak Patiomkin lub Bazylissa Teofanu, jak wielkie freski powieściowe Ksiądz Faust czy Nietota stanowią literaturę wybitnie prekursorską, zapowiadają Kafkę i Joyce'a – jednym słowem są pozycją, nad którą nie wolno przejść do porządku dziennego.
Dziwnym trafem ten wybitny, oryginalny pisarz zginął na początku rewolucji bolszewickiej broniąc przed bandą rozjuszonych chłopów cennej biblioteki w dalekim białoruskim dworze. Smutny to los: poświęcić życie w obronie książek i nie doczekać się w ciągu półwiecza po śmierci porządnego, przyzwoitego wydania swych dzieł właśnie w formie książkowej.
W sześć lat po śmierci poety Leon Schiller uczcił go wystawieniem Kniazia Patiomkina w warszawskim Teatrze Bogusławskiego, przedstawieniem niezapomnianym dla tych wszystkich, którzy mieli szczęście je oglądać. A potem? Zapadła wokół Micińskiego grobowa cisza. Zapomniano o nim ze szczętem. Póki żył Wilam Horzyca można było mieć nadzieję, że dojdzie kiedyś do wydania czy wystawienia któregoś z większych dzieł poety. Ale Horzycy już nie ma, a młodzi wiedzą bardzo niewiele o istnieniu poety i pisarza nazwiskiem Tadeusz Miciński.
A zatem, streszczając się, może by jednak przypomnieć należy to nazwisko? Może by jednak wznowić jego dramaty i powieści? Ostatecznie chyba czytelnik polski ma prawo mieć pełny, swobodny dostęp do pisarza, który zachował znacznie większą aktualność, aniżeliby się pozornie mogło wydawać. Było by zbrodnią dopuścić do zupełnego zgubienia lub zniszczenia istniejących egzemplarzy jego rzadszych dzieł. Los zniszczonych dramatów Witkacego stanowi w tym wypadku smutne memento. Czy wiecznie musi triumfować ta karygodna polska lekkomyślność, beztroska wobec losu obiektów kultury i dzieł sztuki? Czas, abyśmy nareszcie trochę troskliwiej odnieśli się do dzieł, wobec których kierownicy krajowych domów wydawniczych okazywali dotychczas nieco zbyt wiele nonszalancji i lekkomyślności. Może nareszcie wydawcy zaczną swój obowiązek wykonywać nieco troskliwiej, a także szybciej. Bo to też jest ważne. Abyśmy nie musieli przeżywać drugi raz skandalu norwidowskiego.