Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 190 wyemitowana 24 października 1956
Nie mamy zamiaru dziś jeszcze pisać syntetycznie i ogólnie o przebiegu festiwalu warszawskiego. O jego założeniach i wątpliwościach, jakie te założenia nasuwały – mówiliśmy już dostatecznie. Nie ma więc powodu powtarzać raz jeszcze wszystkie nasze zastrzeżenia natury artystycznej. Lepiej zająć się wrażeniami i refleksjami, jakie nasuwają poszczególne utwory. W dziedzinie muzyki niepolskiej, ogólnie biorąc: muzyki europejskiej, festiwal nie przyniósł nie tylko żadnych rewelacji, ale był po prostu zbiorem przypadkowo dobranych utworów ostatnich kilkudziesięciu lat. Nikt nie zgadnie na przykład, po co zapraszano orkiestrę bukaresztańską z Dylem Sowizdrzałem, albo moskiewską z Piątą Czajkowskiego. Ale nawet wśród utworów bardziej współczesnych też panował chaos i brak jakiejś linii. Wszystko to możemy jednak wybaczyć, jeżeli się weźmie pod uwagę fakt, że publiczność warszawska – a nawet muzycy – są trzymani od lat w celowej nieświadomości tego wszystkiego, co się dzieje na szerokim świecie i niewątpliwie są "wyposzczeni" pod względem "nowinek" zagranicznych. W sumie zatem, cokolwiek się zagra z nowej muzyki – choćby i nie najnowszej – będzie dla Warszawy i jej publiczności zawsze z korzyścią. Dlatego nie mamy zamiaru krytykować doboru programu, który w każdym razie przyniesie pewną korzyść melomanom warszawskim.
Natomiast niewątpliwie "z głową" i z pewnym ogólnym celem na oku był ułożony program utworów polskich. Nie na darmo od lat muzycy krajowi rzucają co jakiś czas enigmatyczne hasło "stylu polskiego" w muzyce. Sprawa ta leży nam wszystkim mocno na sercu z tym, że my tutaj – na uchodźctwie – możemy o niej mówić swobodniej, jako że nie mamy żadnych serwitutów politycznych i nie mamy nad sobą - na szczęście - żadnego ministerstwa, od którego moglibyśmy w zamian za szumne hasła wyciągnąć pieniądze na zamówienia i propagandę artystyczną. Otóż jest rzeczą niewątpliwą, że nie można stworzyć żadnego stylu "na komendę" i na zamówienie. Nam się wydaje, że dziś jesteśmy od tego tak wymarzonego "stylu polskiego" w muzyce dalsi, niż kiedykolwiek. I to nawet nie z powodu kilkuletniej niszczącej działalności socrealizmu. Nie. Po prostu nasze czasy nie faworyzują tego rozwoju. Pominąwszy już klasyczny rozrost kierunków narodowych w muzyce, jakim był wiek XIX, to jeszcze w naszych czasach mieliśmy wspaniałe przykłady tendencji narodowych w muzyce, tendencji, które wyraziły się najlepiej we wczesnej twórczości Strawińskiego, na Węgrzech u Bartóka, a u nas u Szymanowskiego. I jakie były koleje rozwoju tych tendencji? Strawiński przeszedł względnie szybko na pozycje klasycyzmu – a raczej neo-klasycyzmu, czyli wszedł na drogę, po której jemu wolno chodzić, ale która nie otwiera żadnych perspektyw poza banalnym epigonizmem. Na Węgrzech trwa w najlepsze - a raczej w najgorsze - kult maniery Bartóka, w czym zresztą nie bez winy jest również sławny senior kompozytorów węgierskich, Zoltán Kodály. Zresztą w okresie socrealizmu naśladowanie stylu Bartóka stało się dla kompozytorów węgierskich jedynym bezpiecznym schronieniem. A u nas? Póki można było swobodnie manifestować swoje wypowiedzi artystyczne, póty odwrót od stylu folklorystycznego był w Polsce niezmiernie wyraźny. Manifestował on się już przed wojną i w pierwszych latach powojennych. Później, w najciemniejszym okresie socrealizmu, namnożyło się sporo dzieł o założeniach folklorystycznych i wtedy zaczęto znów więcej mówić o owym stylu polskim w muzyce. Oczywiście rzecz polega na nieporozumieniu. Nie można w żadnym wypadku mieszać stylu folklorystycznego, ludowego ze stylem narodowym. Są to dwie rzeczy odrębne.Symfonia polska nie przyczynia się na pewno w niczym do stworzenia stylu polskiego w muzyce i nie posuwa tej sprawy naprzód. Bo styl nie polega na czerpaniu z tematyki ludowej - jaka bogata by ona nie była - ale na pewnym określonym, oryginalnym stosunku do sprawy materiału, kompozycji, po prostu na wspólnym pewnej grupie artystów "widzeniu świata". W tym sensie nie ma w tej chwili żadnego stylu polskiego w muzyce, tak jak nie ma stylu francuskiego czy angielskiego. Ciekawe, że tam gdzie istnieje poczucie stylu narodowego - jak na przykład u Czechów, czy Hiszpanów - tam panuje na ogół pewne zacofanie techniczne w dziedzinie kompozycji. Widocznie wbrew hasłom socrealistycznym zwycięża na świecie pewien kosmopolityzm. A może nie kosmopolityzm, tylko raczej uniwersalizm w najlepszym tego słowa znaczeniu. Przy dzisiejszym stanie rozwoju komunikacji i błyskawicznego krążenia idei – nie sposób wyobrazić sobie kompozytora, który pracuje w zupełnym odcięciu od tego, co się dzieje współcześnie na szerokim świecie. Chyba, że mielibyśmy do czynienia z jakimś geniuszem – ale geniusze nie rodzą się codziennie.
Gdybyśmy chcieli wyciągnąć z prezentacji festiwalowej jakieś dalej idące wnioski o aktualnym stanie twórczości muzycznej w kraju, to należałoby powiedzieć przede wszystkim, że jej poziom techniczny – poza kilkoma wyjątkami – jest raczej zadowalający. Nie jest on ani lepszy, ani gorszy niż w reszcie Europy. Ale ten poziom zarysowywał się już od lat – ściślej: od okresu przedwojennego – i w tej dziedzinie nie ma nic rewelacyjnego. Młodzi czy starsi – wszystkich cechuje skłonność do homofonii i tak częsta u naszych kompozytorów pomysłowość instrumentacyjna, przy pewnej tendencji do grubego, masywnego brzmienia orkiestry. Jak zwykle słabo przedstawia się muzyka kameralna – po prostu dlatego, że wymaga myślenia bardziej linearnego, bardziej logicznego. Ale oczywiście nie wystarczy jeszcze umieć mówić – ważne jest przede wszystkim to, CO się mówi. I tutaj można by snuć bez końca interesujące, choć nie zawsze wesołe, refleksje. Zachowując sobie do następnej audycji syntetyczne omówienie tej sprawy, zatrzymamy się dziś jedynie krótko nad kilkoma oderwanymi objawami.
Jest rzeczą jasną, że najbardziej interesują nas ci, których nie znamy – a zatem młodzi. Młody artysta jest tym, który powinien wnieść ferment, który winien zwalczać "starych" i nienawidzić wszelkiego konserwatyzmu. Na upartego Baird, Krenz czy Serocki powinni "nicować" nas wszystkich tak, jak myśmy kiedyś nicowali Maliszewskiego czy Różyckiego. Wyobrażałem sobie, że skłonności folklorystyczne Lutosławskiego czy Malawskiego powinny być gorąco zwalczane przez młodych. Tymczasem niektórzy z nich, jak na przykład Serocki, najnieoczekiwaniej w świecie idą tą samą drogą. To grozi oczywiście epigonizmem, który prędzej czy później doprowadzi do pustki wewnętrznej. W ogóle - na upartego - wszystkie prezentowane na festiwalu utwory krajowe pasują na ogół do formułki socrealistycznej i nie wykraczają poza przeraźliwie wąskie ramy żdanowszczyzny. To po cóż ta cała "odwilż", po co to "zelżenie kursu", jeśli nawet młodzi artyści nie korzystają z niego wcale? Środowisko muzyczne wydaje się być całkowicie odcięte od tego, co się dzieje w kraju. Fakt nie pozbawiony swoistego humoru: socrealistyczni opiekunowie muzyki wychowali w Warszawie całą popinierę swoistej olukrowanej sztuki, która nie ma nic wspólnego z tendencjami nurtującymi kraj. Wiemy, że wśród młodego pokolenia panuje wspaniały, obiecujący ferment. Młodzi poeci, plastycy demonstrują codziennie coś nowego jako postawa artystyczna, buntują się, kłócą, dyskutują – na koniec produkują sztukę skrajnie modernistyczną, eksperymentującą. A u muzyków – cisza. To my starsi musimy dopingować młode pokolenie - i przyznaję, że jak dotychczas robimy to bezskutecznie.
Słuchałem z największym zainteresowaniem Małej uwertury Wojciecha Kilara – młodego, dwudziestoczteroletniego kompozytora. Przeraziłem się doskonałością techniczną tego muzyka, któremu wychodzi doskonale każdy zamierzony efekt. Ale jakie nieciekawe jest samo zamierzenie... Jest ono po prostu powtórzeniem zadania, jakie sobie kiedyś - przed dwudziestu pięciu laty – postawił w swojej Uwerturze Szałowski. Wtedy to było może i na czasie, ale dziś pisać dziesięć minut motorycznej muzyki, wesołej, pełnej optymizmu i płytkiej radości? Mimo woli zapytujemy się, czy zainteresowania młodego artysty nie sięgają naprawdę poza pisanie wesołej muzyki rozrywkowej – doskonale zresztą zrobionej – ale nie reprezentującej nic poza kilkoma efektami? Gdybyśmy ze wszystkich stron świata nie słyszeli wołania o tragicznym kryzysie młodzieży, o załamaniu się pewnych wiekowych konwencji wartości, o tych wszystkich fermentach, które drążą dusze młodych, to po tym utworze sądząc należałoby przyjść do wniosku, że żyjemy w najdoskonalszej Abderze. W świecie przeżuwającym z idealnym spokojem dawno uznane wartości.
Ale wiemy, że na całym świecie młodzież szuka w tej chwili kurczowo czegoś nowego, szuka własnych wartości i własnych środków wyrazu. Ta sama młodzież wątpiąca i nicująca wszystkich i wszystko, niewierząca starszym, sceptyczna i pragnąca stworzyć sobie swoją własną hierarchię wartości – ta sama młodzież istnieje w Polsce. Można to stwierdzić w pierwszym-lepszym numerze jakiegokolwiek pisma młodzieżowego. Ale dlaczego między tymi młodymi plastykami, malarzami czy poetami nie ma wcale muzyków ? – tego nie potrafię zrozumieć. Zresztą przytoczyłem tu przykład Kilara nie dlatego, aby krytykować młodego, utalentowanego artystę. Jest to na pewno kompozytor, który zapowiada się doskonale i zrobi piękną karierę. Poruszyłem tę sprawę dlatego, aby zwrócić młodym muzykom uwagę na niebezpieczeństwo akademizmu.
Powołanie artysty jest niesłychanie wzniosłe. Ale szczególnie młodzi powinni unikać wszelkiego kompromisu artystycznego. Cóż z tego, że młody artysta rozwinął w sposób nieomylny zadanie, które przed nim rozwiązał już ktoś inny? Czy nie jest rzeczą bez porównania cenniejszą starać się wyrazić to, co się samemu nosi w sercu – bez oglądania się na efektowne osiągnięcia innych?... Niekiedy lepiej jest mówić niezgrabnie coś oryginalnego, aniżeli pokrywać brak treści mistrzostwem elokwencji. A najważniejsze jest – bić się o swoje ideały. Będziemy spokojni o przyszłą muzykę polską, kiedy zobaczymy, że młodzi ciosają kołki na głowach nas starszych, kiedy zobaczymy, że bezapelacyjnie "nicują" nasze utwory i przeciwstawiają im coś nowego, własnego. Ale żebyśmy sami musieli tych młodych do tego namawiać – to nie jest na pewno normalne i nie wróży dobrze. Ano, poczekamy - zobaczymy.