Stanisław Wiechowicz (1893-1963)
Wiechowicz wyrósł i dojrzał w epoce, która ceniła doskonałość rzemiosła, w epoce, kiedy artysta przygotowywał się w ciągu długich lat w sposób niezmiernie gruntowny i fachowy do swojej przyszłej kariery zawodowej. Nie było wówczas mowy o dziwolągach, jak dzisiejsze sypiące się z rękawa samouków "arcydzieła", które wszyscy zapominamy po jednym sezonie. Toteż Wiechowicz "terminował " bardzo długo, a teren tych jego "Lehr-und Wander-Jahre" sięga od Petersburga do Paryża. Szkoła petersburska, stworzona przez Rimskiego-Korsakowa, miała wówczas taką siłę przyciągania, że nawet młody Ottorino Respighi nie wahał się przenieść znad Tybru nad Newę, aby doszlifować swoje rzemiosło kompozytorskie. A Paryż? W Paryżu uczył kompozycji Vincent d'Indy, założyciel sławnej wówczas Schola Cantorum – uczelni, która również wywierała duży wpływ na ówczesnych młodych. Do Paryża zresztą wracał Wiechowicz kilkakrotnie i widzimy go tam również znacznie później, już w latach międzywojennych. Tyle lat studiów, powolnego dojrzewania, uczenia się, studiowania dzieł innych – wszystko to musiało oczywiście dać rezultaty. Toteż na terenie polskim był Wiechowicz fachowcem nieporównanej miary. W gruncie rzeczy mógł wykładać wszystkie dyscypliny muzyczne. Dyrygowanie, kompozycja, kontrapunkt, historia, formy – to wszystko były dziedziny nie mające dla niego tajemnic. W swoim powojennym okresie poznańskim potrafił Wiechowicz jednak być nie tylko pedagogiem, nie tylko krytykiem muzycznym, ale przede wszystkim organizatorem chórów, dyrygentem licznych zespołów śpiewaczych i kierownikiem artystycznym Wielkopolskiego Związku Towarzystw Śpiewaczych. Jego zasługi na polu śpiewactwa polskiego są bodaj najtrwalszym pomnikiem, jaki sobie wystawił i myślę, że przynajmniej w tej dziedzinie nie zostaną zapomniane. Pod impulsem Wiechowicza podniósł się niesłychanie poziom artystyczny licznych chórów poznańskich, to jego działalność sprawiła, że wytworzyła się o nich tak świetna opinia – nie tylko w kraju, ale i zagranicą . [...]
Indywidualność to była przedziwna. Łączył maniery wielkiego pana ze sceptycyzmem dojrzałej mądrości. Na całe swoje bliższe otoczenie wywierał pewien specyficzny wpływ – trudno to sprecyzować, ale fakt, że nikt z bliskich nie nazywał go inaczej niż "Mandaryn" ujmuje chyba najlepiej sedno sprawy. Bo była w nim zarówno jakaś mądrość mandaryna, jak i rozumne odcięcie się od tego, czego nie warto widzieć i przeżywać. W pierwszym okresie powojennym "Mandaryn" był dla nas w wielu sprawach wyrocznią – później życie potoczyło się torem mniej lub więcej oportunistycznym, a on pozostał na uboczu ze swą mądrością mandaryna. Jeśli nie doszedł do pełnej "emigracji wewnętrznej" to tylko dlatego, że zbyt leżały mu na sercu sprawy organizacji życia muzycznego, aby mógł był przestać w ogóle brać udział w tym życiu.
1963