1969

Audycja z cyklu Wiadomości kulturalne nr 623 wyemitowana 22 stycznia 1969


Przedwczesna, nieoczekiwana śmierć Grażyny Bacewicz pozbawiła nas jednego z najtęższych, najciekawszych talentów kompozytorskich, jakie mieliśmy w pierwszym pokoleniu następców Szymanowskiego. Luka, jaka w polskim życiu muzycznym powstaje przez jej odejście nie jest na pewno mniejsza od żalu i smutku, jaki odczuwają w tej chwili wszyscy koledzy i przyjaciele zmarłej artystki.

Znałem Grażynę Bacewicz bodaj od czterech dziesiątków lat i obserwowałem jej długą, powolną, chwilami uciążliwą drogę rozwojową - początkowo z bardzo bliska, a w ostatnich latach z dystansu przymusowego oddalenia. Okoliczności zetknęły nas po raz pierwszy w dawnym Konserwatorium Warszawskim, w nowo-kreowanej klasie kompozycji Kazimierza Sikorskiego. Było to chyba około roku 1928, w czasie, kiedy pod naciskiem młodzieży zgrupowanej pod sztandarami Szymanowskiego, stara uczelnia odbywała ewolucję w kierunku nowych, aktualnych wówczas prądów muzycznych. Na wiadomość, że przyjeżdża z Paryża nowy, radykalnie modernistycznie nastawiony profesor kompozycji - właśnie Sikorski - wielu z nas opuściło nudne, zatęchłe klasy rozmaitych epigonów starzyzny i gromadnie schroniliśmy się pod opiekuńcze skrzydła nowego, niewiele od nas starszego profesora. O ile mnie pamięć nie myli, w tej pierwszej klasie Sikorskiego było nas czworo: Antoni Szałowski, mieszkający obecnie w Paryżu, Grażyna Bacewiczówna, Marian Neuteich, zabity w czasie wojny przez hitlerowców, a najniesłuszniej dziś zapomniany i ja. Pomimo najbliższej przyjaźni, jaka nas wówczas łączyła, nie traktowaliśmy Grażyny zbyt serio. Nie wierzyliśmy, aby kobieta mogła być poważnym kompozytorem z prawdziwego zdarzenia.

Nawiasem dodam, że rzeczywiście historia muzyki nie zanotowała w wiekach poprzednich żadnego wybitnego nazwiska kompozytora - kobiety. Nie wiem, dlaczego? W ciągu dość długiego życia zdarzało mi się słyszeć wiele mniej lub więcej skomplikowanych wyjaśnień tego faktu, ale żadne z nich nie było dostatecznie przekonywujące. W rezultacie po dziś dzień nie wiem, dlaczego dawniej nie było wybitnych kobiet - kompozytorek i dlaczego dzisiaj są - choć zawsze jeszcze jest ich nieporównanie mniej, aniżeli mężczyzn?

Wracając do Grażyny, jej pierwsze próby kompozytorskie były dość nieporadne i niedociągnięte technicznie. Natomiast rekompensował je w naszych oczach fakt, że już wtedy była doskonałą skrzypaczką, znała świetnie swój instrument i dzięki temu pisała na instrumenty smyczkowe lepiej, niż męska część naszej klasy. Zresztą pochodziła z rodziny muzycznej, a jej starszy brat pozostał na Litwie i już wówczas zaczynał być znany jako zdolny kompozytor pod nazwiskiem Bacevicius, zanim w późniejszych latach nie wyjechał do Ameryki Południowej. Natomiast nasza koleżanka i jej drugi brat uważali się zawsze za czystej krwi Polaków - kresowców i jedynie ich imiona - Grażyna i Kiejstut - przypominają dawną, dumną symbiozę Rzeczypospolitej Dwu Narodów.

Tak się złożyło, że ukończyłem klasę Sikorskiego na rok lub dwa przed Grażyną, ale pomimo tego nasze przyjacielskie stosunki trwały nadal. W pierwszych latach po ukończeniu Konserwatorium późniejsza autorka tylu wielkich fresków orkiestrowych komponowała prawie wyłącznie muzykę kameralną, zajmując się prócz tego wiele grą i pedagogią skrzypcową. Wykładała przez pewien czas w Konserwatorium w Łodzi, szlifowała się w Paryżu - ale w sumie lata przedwojenne nie przyniosły w jej dorobku żadnych akcentów rewelacyjnych, nieprzeciętnych.

Muzyka jej z tego okresu miała, zgodnie z ówczesną chwilową modą, charakter neoklasyczny, oparta była na motorycznych rytmach i pozbawiona wyraźnie oprofilowanej linii melodyjnej. Wszystko to było raczej dość przeciętne, choć zawsze zgrabne i w dobrych klasycznych proporcjach. Natomiast na plus Bacewiczówny w okresie międzywojennym można zapisać, że przeszła dość łagodnie i nieszkodliwie okres wpływów folklorystycznych, innymi słowy: wpływ Harnasiów zaciążył na niej mniej, niż na wielu z jej kolegów. O tyle prostsza i łatwiejsza miała być jej droga w przyszłości.

I oto w ciągu lat wojennych i powojennych muzyka Grażyny - która poprzednio była raczej sztuką mniejszego formatu - pogłębia się, nabiera rumieńców siły i oryginalności i pozostawia daleko w tyle pierwsze próby orkiestrowe z lat przedwojennych. Wtedy odrzuciliśmy swą "taryfę ulgową", jaką dawniej stosowaliśmy do Grażyny ze względu na jej płeć. Do głosu doszedł pierwszorzędny kompozytor, z bogatą paletą środków technicznych, doskonale świadomy swoich zamierzeń i celów. I w ten sposób w ciągu ostatniego ćwierćwiecza powstał główny zrąb bogatego dorobku twórczego Grażyny Bacewicz: 4 symfonie, 5 koncertów skrzypcowych, 2 wiolonczelowe, koncert fortepianowy i utwory takie jak: Pensieri notturniMuzyka na smyczki, trąbki i perkusję, 4 kwartety smyczkowe, wariacje i liczne utwory solowe i kameralne. Dorobek zaiste ogromny. Z wyjątkiem opery - jeśli nie liczyć okazyjnej Przygody króla Artura - i oratorium próbowała Bacewiczówna wszystkich form muzyki instrumentalnej i władała nimi z wirtuozerią mistrza.

W tym samym okresie ostatniego ćwierćwiecza następuje u niej poszerzenie wachlarza środków technicznych. Ale to poszerzenie odbywa się powoli, na drodze ciągłej ewolucji i dzięki temu nie ma w jej twórczości żadnej ostrej cezury, jest ona cała oparta o względnie łagodną linię rozwojową. Toteż zarówno jej środki harmoniczne, jak i kształtowanie przebiegu muzycznego każdego utworu jest zawsze umiarem. Droga rozwoju od harmoniki tonalnej do serialnego obrazu dźwiękowego odbywała się u Grażyny etapami, dzięki czemu ta twórczość jest niezmiernie jednolita. Zresztą nie jestem wcale pewien, czy używana przez nią pod koniec życia technika serialna była jej rzeczywiście potrzebna. Była zbyt rasowym kompozytorem, zbyt spontanicznym artystą, aby móc zamknąć się w rygorystycznym świecie dodekafonii. Podobnie było z jej techniką formy. Niemal w całej swej twórczości ograniczała się do starej i podobno tak zużytej formy sonatowej. Umiała w niej zamknąć to, co miała do powiedzenia, umiała ją uczynić zawsze interesującą i nabrzmiałą treścią wewnętrzną. Z tym wszystkim twórczość Grażyny miała jednak bardzo dokładnie określone granice. Obca jej była jakakolwiek tendencja ekspresjonistyczna, nie było w niej wybuchów ekshibicjonizmu. Kto wie, czy ta doskonała znajomość samej natury swej twórczości nie była największą zaletą tej wybitnej artystki. Wiedziała idealnie, co leży na jej linii, a co jest jej obce - i nie wkraczała nigdy na nie swoje tereny. Każdy utwór muzyczny był dla niej dziełem sztuki zamkniętym w sobie, był owym object d'art, porcja piękna oderwanego i nie mającego żadnych funkcji poza czysto estetyczną. Pod tym względem pozostała Grażyna wierna lekcji Strawińskiego.

Na pewno przyjdzie teraz okres, kiedy jej twórczość zostanie głębiej zbadana i usytuowana na tle zmieniającego się obrazu tendencji aktualnych. Okaże się wtedy, że zupełnie nieprawdziwe jest - lansowane przez niektórych - twierdzenie, jakoby między Szymanowskim a najnowszą muzyką polską nie było nic wartościowego, nic nieprzeciętnego w naszym dorobku muzycznym. Okaże się, że bez usiłowań takich artystów jak Grażyna Bacewicz nie mogłoby w ogóle dojść do rozwoju tendencji reprezentowanych - dobrze czy źle - przez młode pokolenie. W każdym razie pewne jest, że dorobek kompozytorski Grażyny Bacewicz jest wartością trwałą, która pozostanie w historii naszej muzyki i w repertuarze koncertowym. Ale nam, jej przyjaciołom, będzie teraz smutniej. Bo z jej odejściem niknie też jakaś część nas samych.