Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 432 wyemitowana 28 lutego 1961
W niedawnym numerze warszawskiego „Przeglądu Kulturalnego” ukazały się artykuły na aktualne tematy muzyczne podpisane nazwiskiem Mycielskiego, Szeligowskiego i Beylina. Redakcja opatrzyła je wspólnym tytułem: Problemy i polemiki muzyczne. Dział muzyczny „Przeglądu Kulturalnego” szwankuje nie od dziś. Recenzji muzycznych nie ma w tym piśmie już od dość dawna i wydaje się, że redakcji trudno jest znaleźć recenzenta muzycznego łączącego autorytet z odwagą wypowiadania przekonań. W rezultacie pismo drukuje blade impresje Iwaszkiewicza, w których autor unika jak ognia każdej najmniejszej aluzji do współczesności, a wypowiedzi fachowe na palące muzyczne „tematy dnia” znajdują w piśmie przytułek jedynie sporadycznie. Mądra to taktyka: po co się wychylać? Lepiej nabrać wody w usta i w ogóle nic nie mówić.
Tę żenującą „zmowę milczenia” przerwała redakcja właśnie wypowiedziami Mycielskiego i Szeligowskiego w cyklu Problemy i polemiki muzyczne. Problemy poruszane przez obu kompozytorów są istotnie ważkie i palące, ale polemiki zabrakło – a zabrakło dlatego, że do polemiki potrzeba po prostu dwóch spierających się stron. Ponieważ autorzy poruszają w swych artykułach sprawę tak zwanej „nowej muzyki”, zatem rzecz nabrałaby rumieńców życia, gdyby zamieszczono równocześnie wypowiedź kogoś z młodych, kogoś z obrońców „nowej muzyki”. A bez tego skończyło się nie na polemice, ale po prostu - na ataku. Szkoda...
Zresztą ten atak prowadzony jest w sposób dyplomatyczny i raczej zgrabny przez Mycielskiego, a jedynie Szeligowski obniżył nieco poziom pewną niewybrednością argumentów. Mycielski naszpikował swój artykuł licznymi mądrymi i nieodpartymi racjami. A to, że muzyka przeżywa kryzys – nie da się zaprzeczyć, racja; a to, że więcej ludzi słucha szmiry, niż kwartetów Beethovena – też racja; a to, że artysta musi mieć indywidualność, bo inaczej wszystko, co napisze będzie bezbarwne i szare – też racja i jeszcze jaka... Takich drobnych, nieważnych racji jest w tym artykule całe mnóstwo. Natomiast brak w wypowiedzi Mycielskiego owej wielkiej, zasadniczej racji, która w sztuce jest zawsze argumentem decydującym. Cóż warta jest jego końcowa naiwna konkluzja, że walka między młodymi a starymi jest "w naszych warunkach nonsensem" i że powinno zapanować "współistnienie"? To też jest taka drobna racyjka, którą na szczęście życie odsuwa zdecydowanie do lamusa. Sztuka, muzyka – to nie Związek Kompozytorów. Na terenie Związku może panować to "współistnienie" - zaczerpnięte przecież przez Mycielskiego żywcem z terminologii politycznej – ale w sztuce? Nie daj Boże. Czyżby Mycielski naprawdę nie wiedział, jak fatalnie odbija się na wszelkiej twórczości, jak zabójczy jest dla niej kompromis artystyczny? Przecież jeśli młodzi kompozytorzy zwalczają starych, to to jest najnormalniejszy objaw walki pokoleń i źle by było naprawdę z muzyka polską, gdyby tego zabrakło. Przykro mi patrzeć na to, jak moi rówieśnicy i koledzy zapominają, że kiedyś też mieli dwadzieścia pięć lat. Przypomnij sobie, drogi Zygmuncie, cośmy wtedy mówili i pisali o Rytlu czy Niewiadomskim – i co oni o nas pisali. Sytuacja powtarza się najdokładniej, z tą drobną różnicą, że ówcześni konserwatyści byli bardziej zacietrzewieni i uparci. Dziś Mycielski czy Szeligowski idą wyraźnie ich śladami, ale znam spore grono starszych muzyków polskich, którzy zajmują wobec prób i eksperymentów młodych stanowisko pozytywne, interesują się z sympatią – ba, w niektórych utworach starszych kompozytorów dadzą się wyśledzić nawet pewne wpływy młodych.
Bo nie da się zaprzeczyć, że ci "młodzi" wnoszą powiew nowych tendencji, wnoszą doskonały poziom techniczny, zapał, inwencję – wszystko to cechy, których nie wyczuwa się w bieżącej twórczości starszego pokolenia. Nie tu miejsce na wygłaszanie sądów o definitywnej wartości takiego czy innego eksperymentu "młodych", ale nie sposób przecież nie traktować tego wszystkiego co robią z najwyższą sympatią i zainteresowaniem. Cóż to za niski chwyt zarzucać młodym "spóźnienie" w stosunku do Europy... Dowcip o tym, że dawniej byliśmy spóźnieni o pół wieku, teraz o pięć minut, ale to nie ma znaczenia, bo pociąg i tak odchodzi sprzed nosa jest zupełnym niewypałem, bo sztuka, niestety, nie powstaje na zasadzie rozkładu jazdy – choć, jak się wydaje, Mycielski bardzo by tego pragnął...
W tym wypadku mamy do czynienia z deformacją wytworzoną przez lata tak zwanego "ubiegłego okresu". Ta sama deformacja spowodowała prawdopodobnie zupełny brak w artykułach Mycielskiego i Szeligowskiego stwierdzenia zasadniczego: że, mianowicie, tak zwana "nowa muzyka" nie jest żadnym wymysłem, który wyskoczył z głów młodych zapaleńców niczym Minerwa z głowy Jowisza, ale jest logicznym wyciągnięciem konsekwencji z doświadczeń poprzedników. Zamiast wyjaśnić czytelnikowi niesłychaną ścisłość i precyzję drogi rozwojowej muzyki w ostatnich stu czy dwustu latach, zamiast tego poważni muzycy notują, że jeden utwór Bouleza jest dobry, a drugi zły i że nie należy poddawać się wpływom Weberna, bo – cytuję – jest to najłatwiejsza metoda pisania muzyki. Nie wydaje mi się, aby ten argument mógł zaważyć na ocenie wartości dzieła sztuki...
O ile jednak Mycielski ogranicza się – jak mówiłem – do nieznacznego i w gruncie rzeczy nieszkodliwego wkładania kija między szprychy kół, o tyle Szeligowskiego poniosła pasja i powiedział więcej. Stwierdził mianowicie, że źródłem zła jest przesadny "estetyzm" młodego pokolenia kompozytorów. "Czysta" muzyka, "czysta" plastyka, "czysta" poezja – oto wróg i niebezpieczeństwo. Bo – powiada Szeligowski – kult sztuki pojętej jako tylko estetyczne wartości prowadzi albo do pięknoduchostwa albo do ponuractwa esesmana zachwycającego się Mozartem, a potem z zimną, krwią mordującego ludzi w obozach. No, no, jak widzimy, rzec jest rzeczywiście groźna! Dla lojalności zresztą wypada przyznać, że kiedy przed dziesięciu laty partia walczyła z kosmopolityzmem i usiłowała sprowadzić artystów do roli posłusznych glossatorów systemu – to nie używała argumentów tak drastycznych. A no trudno, widocznie "walka klasowa" między kompozytorami zaostrzyła się od tej pory. Inne zarzuty Szeligowskiego dotyczą rzekomej przewagi techniki, braku inspiracji – czyli sprowadzają się do tego samego, co już kiedyś zarzucano Beethovenowi, Berliozowi, Wagnerowi i tylu innym...
Szeligowski kończy sentencjonalnie, stwierdzając, że prawdziwa sztuka powstaje na podłożu tradycji, z daleka od wrzasków reklamowych. Co do braku tradycji – to też jest zarzut stary jak świat i ograny doszczętnie, a sam Szeligowski wie najlepiej, że fakt iż Bunt Żaków czy Wesele w Lipinach są napisane w sposób tradycjonalny – nie pomógł tym dziełom ani na jotę.
Jednym słowem, polemika i walka o ideały to piękna rzecz, ale należy używać argumentów o pewnym ciężarze gatunkowym. Przy takich argumentach, jakich użyli Mycielski czy Szeligowski, trudno się dziwić, że młodzi nie chcą żadnej dyskusji i wymiany poglądów. Bo trudno dyskutować na tym poziomie fachowym... A zresztą Mycielski ma w jednym rację: najważniejsze są rzeczywiście nie poglądy, ale dzieła. Dotychczasowe utwory Schäffera, Pendereckiego czy Góreckiego mogą mieć takie czy inne wady i zalety, ale niewątpliwie zapowiadają radykalne wzbogacenie wachlarza muzyki polskiej. Lamenty konserwatystów – nie poparte poważnymi, a lojalnymi argumentami – na pewno nic tu nie przeszkodzą. Trudno, sztuka nigdy nie stoi w miejscu, zawsze rozwija się i przynosi ciągle nowe aspekty. W tym tkwi właśnie jej największy czar i piękno...