Audycja z cyklu Wiadomości kulturalne nr 136a wyemitowana 30 maja 1958
W poprzednim felietonie zdążyliśmy jedynie omówić poziom orkiestry i chóru Filharmonii Narodowej. Dziś kolej zająć się solistami, których występy ozdobiły imprezę polską i dały jej wydźwięk bogatej różnorodności. Trzy koncerty - trzech różnych kapelmistrzów i nie mniej niż dziesięciu różnych solistów - oto plon dość bogaty, może nawet zbyt bogaty. A w każdym razie plon, który jest rezultatem mozolnej pracy i nie byle jakich talentów.
Pierwszym koncertem dyrygował Bohdan Wodiczko, obecny dyrektor Filharmonii Narodowej. Miał on tę dużą zasługę, że umieścił w programie wybitne dzieło polskie: II Symfonię Malawskiego, które dla publiczności brukselskiej było nowością, ale nowością wymagającą - jak każde nowe i wielkie rozmiarami dzieło - skupienia i raczej uważnego śledzenia. Pierwsza część koncertu poświęcona była rzadko granym koncertom Bacha - koncertom na dwa, trzy i cztery fortepiany. Że team obejmujący Drzewieckiego, Woytowicza, Hoffmana i Ekiera jest zespołem doskonałym - o tym chyba nie trzeba osobno mówić. Niedawno występował na Zachodzie z tymi samymi utworami zespół pianistów Edwina Fischera, wykonując je niezmiernie romantycznie, szerokim tonem i z barokowym frazowaniem. Wykonanie przez naszych pianistów było bez porównania lepsze. Było bardziej kameralne, bardziej w stylu "muzykującym" XVIII wieku, unikało rozpętania zbyt wielu efektów zewnętrznych. Dowodem sukcesu jest w tym wypadku fakt, że pianiści musieli bisować pierwszą część Koncertu a-moll. Wodiczko nie miał, oczywiście, sposobności "pokazania się" w akompaniamencie do Bacha, za to druga część koncertu - II Symfonia Malawskiego - była już wyłącznie popisem jego umiejętności, talentu i kultury. Zresztą jego interpretacja utworu stawiała zdecydowanie na pierwsze miejsce kompozytora, on sam ograniczył się do roli idealnego, wiernego tłumacza myśli i natchnienia autora. Należy to odpowiednio ocenić, bo to jest dowód dużej kultury i właściwego pojmowania roli wykonawcy. Sukces - zarówno Malawskiego, jak i Wodiczki - był ogromny i po tym pierwszym koncercie powodzenie dalszych było z góry przesądzone.
Stanisław Skrowaczewski dał na drugim koncercie program o tyle efektowny, że w pierwszej części "gwoździem" był Koncert na orkiestrę Lutosławskiego, a druga składała się - jeśli tak można powiedzieć - z samych "gwoździ", bo obejmowała wykonanie obu koncertów fortepianowych Chopina z Harasiewiczem i Smendzianką jako solistami. Sztuka kapelmistrzowska Skrowaczewskiego rozwinęła się ogromnie w ciągu ostatnich lat i dziś jest on w sytuacji artystycznej, która - teoretycznie - pozwala mu zrobić karierę światową. Posiada wszystkie cechy najlepszych dyrygentów młodego pokolenia, posiada polot, zryw, jest pełen temperamentu, a przy tym miękkości i elastyczność, dzięki której wydobywa z orkiestry wszystko to, co chce. Skrowaczewski jest - obok Krenza i Czyża - przedstawicielem nowego pokolenia naszych kapelmistrzów, o poziomie i wyrobieniu raczej nieczęsto spotykanym.
Koncerty fortepianowe Chopina w wykonaniu dwojga czołowych pianistów młodego pokolenia były, oczywiście, dla publiczności brukselskiej sensacją nie lada. Bo na Zachodzie zawsze jeszcze uważa się "polską " interpretację Chopina za najbardziej miarodajną. Harasiewicz jest zresztą znany w Brukseli i ma już tam spory zastęp przysięgłych wielbicieli. Natomiast rewelacją była Smendzianka, która - nie wiadomo dlaczego - jest znacznie mniej lansowana przez miarodajne czynniki warszawskie. Wykonanie Koncertu e-moll przez Harasiewicza miało lekkość i polot. Grał on nieoczekiwanie kameralnym tonem, podkreślając styl galant - co zresztą było nowością. W każdym razie interpretacja na bardzo wysokim poziomie. Smendzianka zaś też zrobiła niespodziankę, ale w przeciwnym kierunku. Uprzedzano nas, że jest to artystka raczej wyspecjalizowana w muzyce klasycznej i współczesnej. Tymczasem jej Chopin był wspaniale romantyczny, grała tonem większym od Harasiewicza i nie było w tym śladu obiektywnego chłodu klasycznego. W sumie oboje ci pierwszorzędni pianiści dali właściwie znacznie więcej romantyzmu, aniżeli się można było spodziewać wobec modnych obecnie wśród pianistów polskich tendencji do "zobiektywizowania" Chopina. Sukces był ogromny, publiczność zachwycona, ale straciło na tym nieco inne dzieło polskie, zamieszczone w tym programie: Koncert na orkiestrę Lutosławskiego. Tymczasem jest to jedno z najlepszych dzieł krajowych ostatniego okresu i z dużą dozą maestrii i polotu reprezentuje tendencje ostatnich lat. W każdym razie zarówno Malawski jak i Lutosławski zdobyli dla współczesnej szkoły polskiej duże uznanie i szacunek.
Na zakończenie trzeci koncert: program wypełniony w całości Szymanowskim - Stabat Mater, III Symfonia, fragmenty z Harnasi i I Koncert skrzypcowy. Przy pulpicie Witold Rowicki, który dał kreacje wspaniałe i zrobił z tego "galowego" koncertu - była na nim Królowa i cały "wielki świat" brukselski - jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Przyznaję, że bałem się tego koncertu, bo zbyt jesteśmy jeszcze wszyscy przywiązani do tradycji Fitelberga, który nie miał sobie równych w wykonywaniu trudnych partytur Szymanowskiego. Rowicki idzie oczywiście inną drogą niż Fitelberg, aczkolwiek znać na nim nieprzerwaną nić tradycji. Ale jest to już inne pokolenie. Fitelberg hamował niekiedy wybuchową linię melodyczną Szymanowskiego, starał się z tej muzyki wydobyć więcej walorów ściśle muzycznych. Natomiast Rowicki prezentuje ją jako swoistą "rzekę muzyki", nie waha się wygrywać wszystkie efekty dawno już ogranej post-romantycznej palety dźwiękowej. Traktuje rzecz nie jako muzykę współczesną - z jej odrębną problematyką - ale po prostu jako zwyczajną muzykę, która ma "wziąć" słuchacza. A robi to przy tym z maesterią i polotem, którego mogą mu pozazdrościć najlepsi mistrzowie batuty. Rezultat jest niezawodny: sala szalała. Wydaje się, że Rowicki jest obecnie u szczytu rozwoju swojego talentu i może zrobić rzeczywiście wielką karierę. Szkoda byłaby niepowetowana, gdyby te możliwości, jakie się przed nim otwierają, nie zostały wyzyskane.
Z braku miejsca nie możemy dostatecznie wymownie pochwalić solistów koncertu: pań Woytowiczówny i Szczepańskiej, panów Hiolskiego i Wrońskiego. Wszyscy oni byli niezawodni, a o wspaniałej pracy chóru i orkiestry mówiliśmy już w poprzednim sprawozdaniu w superlatywach, które obecnie powinni byśmy jeszcze raz powtórzyć.
Kończąc, chcielibyśmy zreasumować ogólne wyniki w kilku słowach. Talent jest darem opatrzności, spiritus flat ubi vult. Że Polska ma teraz szereg doskonałych artystów - na pewno nikt się tym bardziej nie cieszy, niż my. Wśród tych artystów są ludzie uformowani już przed wojną, są też i tacy, którzy wychowali się w okresie ostatnich lat. Że jedni i drudzy stanowią jeden homogeniczny świat i nieprzerwany ciąg tradycji, że równocześnie wszyscy - jak jeden mąż - potrafili się uchować od niszczącego wpływu pewnych kierunków, narzucanych "administracyjnie" w ciągu długiego okresu czasu - to ma swoja specyficzną wymowę i stanowi źródło największej radości dla każdego, komu sprawy muzyki polskiej leżą na sercu. Nie wiemy, czy pokazanie tej ciągłości tradycji polskiej było celem organizatorów, w każdym razie niezależność muzyki polskiej od przelotnych haseł politycznych została zauważona z radością. Czego teraz potrzeba, to pozwolić tym wszystkim wybitnym i utalentowanym artystom rozwinąć się należycie, pozwolić im na nawiązanie stałych i trwałych stosunków z muzykami zachodnimi. Powinni oni jak najczęściej koncertować na Zachodzie, a wiadomo, że można te rzeczy organizować bez jakiegokolwiek wydawania dewiz. Im częściej to się będzie zdarzać - tym lepiej dla dobrego imienia polskiej kultury muzycznej. Jest to już dziś doskonale możliwe i tylko w tym wypadku wysiłek brukselski opłaci się należycie i przyniesie zamierzone korzyści.