Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 73 wyemitowana 8 grudnia 1953
W sytuacji, w której komuniści starają się odciąć naród polski całkowicie od Zachodu, odgraniczyć go hermetycznie od tego wszystkiego, co się dzieje w wolnym świecie, wyjazdy zagraniczne artystów i naukowców nabierają specjalnego znaczenia. Bo artyści i naukowcy są jedyną kastą ludzi, których reżym warszawski wypuszcza niekiedy na krótko na Zachód – oczywiście jeśli mają rodzinę, której pozostanie w kraju daje gwarancję powrotu. A po powrocie do kraju ukazuje się zwykle w prasie jakiś krótki wywiad ze szczęśliwym wycieczkowiczem, który zawsze i nieodmiennie przeciwstawia bogactwo, rozmach i zasobność kraju biedzie, nędzy i głodowi, który widział na Zachodzie. Takie oświadczenia nie przynoszą zwykle większej szkody, jako że i tak wszyscy doskonale wiedzą, że są całkowicie niezgodne z prawdą. Wszyscy, począwszy od udzielającego wywiadu poprzez reportera, aż do czytającej publiczności, dla której jedno kłamstwo więcej w morzu urzędowej blagi na pewno nie jest ową przysłowiową kroplą, która przeleje kielich propagandowych oszustw.
Natomiast gorzej jest, jeśli reżymowy podróżnik wraca z Zachodu i wypowiada się na tematy z dziedziny swojej specjalności i w ramach tej specjalności rozmija się gruntownie z prawdą. Ten typ propagandy jest dla komunistów oczywiście cenniejszy. Bo jeśli muzyk będzie opowiadał o "tragicznej" sytuacji ekonomicznej Zachodu, to nie uwierzy mu nikt. Jeśli natomiast będzie mówił o muzyce, to znajdzie się jednak szereg czytelników, którzy mu uwierzą, ufni w jego kompetencje fachowe.
Do rzędu takich wypowiedzi szkodliwych i niestety niezgodnych z prawdą należy artykuł Andrzeja Panufnika ogłoszony w "Przeglądzie kulturalnym" pod tytułem: Wrażenia belgijskie.
Gdyby Panufnik napisał, że głodni Belgowie chodzą boso i zbierają niedopałki papierosów na ulicy, byłoby pół biedy. Ale nasz autor postępuje inaczej: zdobywa sobie zaufanie czytelnika stwierdzeniem, że Belgia to bogaty, miły i gościnny kraj – w co nikt z państwa nie wątpi – a dopiero potem debituje całe morze rzeczy niezgodnych z prawdą, korzystając z tego, że czytelnik nie jest muzykiem i z natury rzeczy będzie miał tendencję do uwierzenia na słowo Panufnikowi jako muzykowi.
Ręce opadają, kiedy się to wszystko czyta. Okazuje się, że stare przysłowie o "podróżach, które kształcą" jest całkiem nieprawdziwe. W każdym razie, jeśli chodzi o Andrzeja Panufnika. Natomiast wynika z tego artykułu rzecz znacznie smutniejsza: wynika z niego, że podróże niekiedy odbierają ludziom przyzwoitość. Panufnik pojechał do Belgii na konkurs kwartetów smyczkowych jako – jak sam powiada – "obserwator". Nawiasem mówiąc, nie bardzo wiem, co to znaczy, bo albo jedzie się gdzieś słuchać muzyki, albo "obserwować", czyli zbierać jakieś wiadomości muzyczne do czyjegoś użytku. Ale idźmy dalej. Pierwszą nagrodę na konkursie dostał Amerykanin Carter, drugą Polak Skrowaczewski, trzecią Holender Van Hemel. Dwa lata temu na tym samym konkursie otrzymała nagrodę Bacewiczówna. A zatem wynik jest dla nas, Polaków, zaiste triumfalny i doprawdy trudno chyba leodyjskich sędziów pomówić o brak sympatii dla Polski. Ale Panufnik myśli już o następnej podróży zagranicznej, a zatem uważa, że trzeba się ze wszech miar przypodobać reżymowi. A więc huzia na Amerykanina! Powiada on, że kwartet Cartera był nie tylko najgorszą spośród nagrodzonych kompozycji, ale jego zdaniem "być może był również najgorszą kompozycją spomiędzy wszystkich 117 nadesłanych dzieł". Po czem nasz świeżo upieczony publicysta dorzuca na wszelki wypadek zdanie, że "co prawda nie miał sposobności sprawdzenia tego".
A zatem, Andrzeju, albo słyszałeś wszystkie kwartety i wiesz na pewno, że nagrodzony był najgorszy, albo nie słyszałeś wszystkich, a w takim razie nie powinieneś na wiatr wygłaszać takich sądów. Zwłaszcza, że w tym wypadku kiepski z ciebie "obserwator".
Ale to wszystko jeszcze nic. Fakt zdobycia pierwszej nagrody przez Amerykanina tak zirytował Panufnika, że zaatakował on wobec tego całą muzykę zachodnią. Pamiętamy oskarżenia sowieckie, że Ameryka finansuje sztukę modernistyczną i formalistyczną. Dotychczas jednak przyzwoici ludzie nie używali tego rodzaju argumentacji. Dlatego jest rzeczą niezmiernie smutną, kiedy widzimy młodego, zdolnego kompozytora, który z lekkomyślnością niebywałą u dorosłego człowieka deklaruje, że od pewnego czasu "wiążą się ze sobą dodekafonia i dolary". Smutne, ale prawdziwe. Cóż to jest ta dodekafonia? Otóż jest to rodzaj techniki muzycznej, techniki tak samo dobrej, jak każda inna. Jest to sprawa rzemiosła i nie wydaje się dla słuchacza muzyki rzeczą specjalnie interesującą zastanawiać się nad przydatnością tej techniki. Gra ona taką samą rolę, jak technika kładzenia farby czy mieszania kolorów dla człowieka, który stoi przed obrazem Matejki. Ale ponieważ znakomici muzycy, Stalin i Żdanow, potępili te technikę, więc nasz Panufnik – pamiętając ciągle o ewentualnych przyszłych wyjazdach – stwierdza, że dlatego tylu kompozytorów używa dziś tej techniki, ponieważ ich "protektorzy potrząsają mirażem dolarów i wiz wjazdowych do Ameryki". Nieprzyzwoitość leży w tym, że Panufnik wie doskonale, że to nieprawda. Wie on dobrze, że w wolnym świecie nikt artyście stale nie płaci. Istnieją tam zamówienia – najczęściej przez prywatnych mecenasów – ale nie są one nigdy związane z jakimkolwiek naciskiem w dziedzinie estetyki, o polityce już zgoła nie mówiąc. A więc przyjeżdżając z kraju, którego rząd nie tai, że uważa wszelka sztukę jedynie za herolda i tubę propagandową swojej ponurej polityki, przyjeżdżając z kraju, w którym rząd płaci artyście za to, aby robił propagandę i nakazuje, jakimi akordami i melodiami ma ją robić – Panufnik ma odwagę mówić o "muzyce i dolarach". Oto, co Panufnik pisze dosłownie:
Zalew dodekafonizmu przybiera dziś na Zachodzie groźne rozmiary. Myślę, że za mało się o tym mówi. Losy twórczości muzycznej, gdziekolwiek znajdowałoby się jej pole działania, nie mogą być dla nas obojętne. Wszędzie na Zachodzie są dziś kompozytorzy, którzy z rosnącym niepokojem patrzą na przyszłość muzyki w swych krajach. W tumulcie "zimnej wojny" głosy ich rozproszone i słabe, rzadko dochodzą naszych uszu. Podać im pomocną dłoń, to znaczy znaleźć jakąś szeroką podstawę dla ich zorganizowania – oto myśl, którą, jak sądzę, warto podjąć i zrealizować.
I to wszystko pisze kompozytor, który wie doskonale, że na Zachodzie każdy pisze taką techniką, jaka mu się podoba i to, co mu się podoba. Wie doskonale, że w wolnym świecie ścierają się swobodnie najrozmaitsze prądy estetyczne i ludzie interesują się tym, czy utwór jest dobry, a nie jaką techniką jest pisany. A najciekawsza jest ta propozycja "pomocnej dłoni" dla niektórych kompozytorów, "których nie słychać w tumulcie zimnej wojny”. A zatem Panufnik chciałby, aby zza żelaznej kurtyny rzucono nieco hojniej groszem na popieranie na Zachodzie muzyki – oczywiście tej muzyki, która żegluje pod błogosławieństwem Stalina i Żdanowa. I tak sobie kompozytor – a zatem artysta, któremu sprawa niezależności sztuki winna leżeć na sercu – snuje myśli na temat, jakby to można usidlić i uwikłać w zależności od Moskwy muzykę w tej części świata, w której panuje jeszcze wolność. Tu już czas skończyć z ironią i pomówić trochę na serio.
Dopuszczam ewentualność, że młody i niewyrobiony artysta idzie na najrozmaitsze koncesje dla zachowania wygody, komfortu życia, dla zachowania możliwości krótkich wyjazdów za granicę co jakiś czas – i tak dalej. Jeśli Panufnik zaczął od napisaniaSymfonii Pokoju, a skończył na razie na wyjazdach do Moskwy lub – jak ostatnio – na dyrygowaniu w Chinach Kantatą o Stalinie, to uczynił to dla wyżej wymienionych powodów, a także dla zaspokojenia swojej ambicji pierwszeństwa, dla korzystania w pełni z reżymowego aparatu propagandowego. Ale znamy w kraju cały szereg kompozytorów, którzy nie zbrukali się ani pisaniem utworów o tytułach politycznych, ani wątpliwymi występami zagranicznymi pod egidą rządu warszawskiego. Za to są oni usunięci w cień i nie lansuje się ich tak, jak Panufnika. Postępują tak w imię rzeczy najcenniejszej – wewnętrznej niezawisłości ich twórczości. Nie roszczą oni sobie – o ile wiem – żadnych tytułów do wyróżnienia, ale niewątpliwie różnica, jaka istnieje między przyzwoitymi artystami, a tymi, którzy gotowi są na wszystkie koncesje dla błahego chwilowego sukcesu – musi zostać wyraźnie podkreślona.
Bo jeśli to wszystko, co Panufnik napisał o muzyce, dolarach i „konieczności pomożenia” biednym kompozytorom na Zachodzie, nie jest świadomym kłamstwem dla interesu, to w takim razie zacznę chyba wierzyć, że bakcyl ze Wschodu zaczyna powoli coraz głębiej drążyć umysły i psychikę niektórych mniej opornych artystów w kraju. Być może, że dialektyka przeżarła na wylot ścianę oporu, zbyt cienką widocznie u niektórych. Bo chyba jedynie za pomocą dialektyki można wytłumaczyć artykuł Panufnika, w którym wszystkie fakty przedstawione są na opak.
Po swoich popisach muzyczno–dolarowych nasz autor opisuje swoją wizytę w radio brukselskim. Dowiedział się tam, że program Radia Belgijskiego zatrzymał się na tym, co pisano przed mniej więcej 15 laty, że nie gra się tam w ogóle żadnej nowszej muzyki, że nie ma wydawców, a kompozytorzy czekają całymi latami na wykonanie swoich utworów. Oczywiście Belgowie z zachwytem i zazdrością oglądali świeżo przez PWM wydane utwory kompozytorów polskich i – jednym słowem – marzyli o tym, żeby u nich było tak, jak jest obecnie w Polsce.
Tu już niestety nasz Panufnik wpadł. Bo jeśli uprzejmi Belgowie nie zapytali go o to, czy przypadkiem tej idealnej sytuacji kompozytora w dzisiejszej Polsce nie trzeba opłacać jakąś koncesją artystyczną, to tylko dlatego, że nie chcieli go – jako gościa – wprowadzać w ambarasującą sytuację. Pewnie też dlatego nie zapytali go, czy wolno kompozytorowi w Polsce pisać tak, jak chce i czy wolno mu być w opozycji do rządu. Pewnie dlatego, aby mu nie dokuczyć, poczciwi Belgowie z radia brukselskiego nie powiedzieli Panufnikowi, że znają bardzo dobrze innego kompozytora polskiego, niejakiego Romana Palestra, którego utwory figurują od wielu lat w programach Radia Belgijskiego i że ich – Belgów – dziwi to bardzo, dlaczego od kilku lat utwory Palestra wydrukowane w Polsce, zostały skreślone ze wszystkich krajowych katalogów, nie można ich nigdzie nabyć ani wypożyczyć, dlaczego zniknęły z estrad polskich, a nazwisko kompozytora zostało usunięte ze wszystkich publikacji. A wszystko to dlatego, że temu Palestrowi nie podoba się obecny rząd warszawski i że nie chce pisać muzyki socrealistycznej.
Bo trzeba państwu wiedzieć, że Radio Belgijskie jest jedną z najlepszych tego rodzaju instytucji na świecie: posiada wspaniałą orkiestrę i jeden z najbogatszych programów muzycznych. Gra się tam wszystko to, co w dziedzinie muzyki współczesnej posiada jakąś wartość. Otóż od czasu, kiedy moje skromne utwory zostały skazane na chwilową banicję z ojczyzny, Radio Belgijskie zaczęło dla mnie odgrywać taką rolę, jak przedwojenna Filharmonia Warszawska: stało się miejscem wszystkich pierwszych wykonań moich nowych utworów. Przygarnięto mnie tam jak najserdeczniej i – jak dotychczas – nie szczędzono nigdy ani pracy, ani kosztów aby wykonać moje utwory jak najlepiej. Trudno mi wyrazić całą wdzięczność, jaka mam – jako kompozytor – dla wspaniałego zespołu brukselskiego i jego znakomitego dyrygenta Frantza André.
Dlatego też, ponieważ – jak powiada Panufnik – w Belgii nie gra się muzyki współczesnej, zaprezentuję państwu dziś jeden z moich ostatnich utworów: IV Symfonię, w niedawnym nagraniu właśnie Orkiestry Radia Belgijskiego pod batutą Frantza André. Pomimo twierdzeń Panufnika, pomimo tego, że utwór jest dodekafoniczny, zapewniam państwa, że nie dostałem za niego ani jednego dolara. A co do wizy amerykańskiej – to nie przyszło mi dotychczas na myśl starać się o nią.
[Fragment muzyczny: R. Palester, IV Symfonia]