1953

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 65 wyemitowana 22 września 1953


Niedawno mówiliśmy państwu dość szeroko o ogromnym rozwoju wszelkiego rodzaju letnich festiwali muzycznych w Europie Zachodniej. Mówiliśmy też o tym, że te festiwale dają – dzięki konkurencji i dużym środkom materialnym – możność wykonywania niektórych arcydzieł muzyki klasycznej na tak wysokim poziomie artystycznym, na jaki żadna stała instytucja nie mogłaby sobie pozwolić. Wykonania takie, jak Flet zaczarowany pod dyrekcją Beechama lub Requiem Verdiego pod dyrekcją De Sabata na festiwalu edynburskim, Wesele Figara pod dyrekcją Rosbauda w Aix, w końcu ten samFlet zaczarowany z Karajanem w Salzburgu są pomnikami interpretacji i znaczą pewne daty, rewelacyjne w swoim rodzaju.

Nie bez powodu wśród tych wzorowych wykonań wymieniłem trzy razy Mozarta. Bo istotnie muzyka Mozarta jest – jeśli się tak można wyrazić – najbardziej uhonorowana w całym tym ruchu festiwalowym. Mozart jest na tych festiwalach grywany znacznie więcej niż Beethoven czy Bach i cieszy się z reguły największym powodzeniem. Widocznie jest w muzyce mozartowskiej coś, co nam ją czyni szczególnie bliską, a reakcja publiczności wskazuje, że żadna subtelność tej muzyki nie uchodzi jej uwadze.

Ze wszystkich miejscowości „festiwalowych" Salzburg naznaczony jest najbardziej owym piętnem mozartowskim. Kiedy się chodzi po wąskich uliczkach, którymi biegał mały Wolfgang Amadeusz, kiedy się zwiedzi skromne mieszkanie, które widziało dzieciństwo jednego z największych geniuszy świata, zaczyna się lepiej rozumieć życie wewnętrzne tego wątłego, młodego człowieka, który zasiadał każdego ranka do pisania muzyki – po prostu aby zarobić trochę pieniędzy u arcybiskupa, który traktował go jak lokaja i którego dwór musiał w końcu opuścić.

A potem przyszły lata wiedeńskie, wypełnione również ciągłym, stałym pisaniem muzyki – od rana do wieczora, a często i od wieczora do rana. Krótki wiek męski Mozarta wypełniony jest ciągłym szukaniem sukcesu – który nie przychodził. Droga do dworu zamknięta przez ambitnych i zawistnych kompozytorów włoskich, których intrygi zatruły mu życie, w domu żona nie przeczuwająca nawet w najmniejszym stopniu wielkości swego męża, naokoło małe, codzienne życie – i w tym wszystkim człowiek, który umiera w wieku lat trzydziestu sześciu, zostawiając po sobie dzieło, które przerasta swym ogromem wszystko, co przedtem znano w muzyce, dzieło, które pozostanie żywe i młode, póki istnieć będzie muzyka. Toteż – słuchając za chwilę istotnie „zaczarowanej" muzyki ostatniej opery Mozarta – pamiętajcie państwo, że to arcydzieło napisał, nieomal na kolanie, człowiek stojący u progu śmierci. I napisał je jedynie dlatego, aby móc posłać trochę pieniędzy żonie, spędzającej lato na wsi. A potomność uznała Flet zaczarowanyza jedno z najwspanialszych dzieł wszystkich czasów. Istotnie, nie sposób się oprzeć refleksji, że wielkość i geniusz chodzą dziwnymi, najbardziej nieoczekiwanymi drogami.


[Fragment muzyczny: W. A. Mozart, Czarodziejski flet akt I. Obsada: Sarastro - Ludwik Weber, Tamino - Antoni Dermota, Pamina - Irmgard Seefried, Królowa Nocy - Wilma Lipp, Papageno - Eryk Kunz, Papagena - Emma Loose; Chór Opery i Orkiestra Filharmoników Wiedeńskich - dyr.: Herbert von Karajan}


Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 66 wyemitowana 29 września 1953 [ciąg dalszy audycji poprzedniej]


Niemal wszyscy wielcy kompozytorzy byli w mniejszym lub większym stopniu dziwakami. Co zresztą jest normalne u ludzi, których zajęcia „zawodowe" były dość niecodziennej natury. Otóż ich dziwactwa dotyczyły przeważnie momentu samego komponowania i w tej dziedzinie historia przekazała nam mnóstwo anegdot. Tak na przykład Gluck komponował w ogrodzie, na trawniku, otoczony butelkami szampana, które szybko wypróżniał w miarę postępu pracy. Haydn miał manię wkładania swego najlepszego ubrania – możliwie fraka – kiedy zasiadał do pisania muzyki. Byli i tacy, jak Bach i Rossini, którzy najlepiej pracowali wśród hałasu i nie przerywając rozmowy z przyjaciółmi. A jak komponował Mozart, na to najlepiej odpowie nam – z niezrównaną prostotą – on sam w jednym ze swoich młodzieńczych listów. Oto fragment tego listu:

"Kiedy jestem dobrze usposobiony, w dobrym humorze, po solidnym obiedzie, albo w nocy, kiedy nie mogę spać, wtedy pomysły przychodzą mi masami do głowy. Zapamiętuję te, które mi się podobają i łączę je w głowie z innymi strzępami, z których można by ewentualnie zrobić pasztet muzyczny. W ten sposób mam powoli w pamięci utwór całkowicie skomponowany, ze wszystkimi szczegółami faktury. To, że takich rzeczy ułożonych w głowie nigdy nie zapominam, jest – być może – największym darem, jaki otrzymałam od Boga. Kiedy zasiadam do pisania, sięgam jedynie do odpowiedniej szufladki w mojej pamięci, szufladki, w której od dawna mam cały utwór we wszystkich szczegółach ułożony. I dlatego, kiedy pisze, można mi do woli przeszkadzać i rozmawiać ze mną o czym się tylko pragnie."

Nam dziś nie wydaje się, aby dobra pamięć wystarczyła Mozartowi do genialnego komponowania. Trzeba jeszcze było mieć coś do wkładania do owych „szufladek" w mózgu. A poza tym biografowie dowodzą nam, że w ostatnich latach swego życia Mozart był, niestety, w coraz gorszym humorze, coraz gorzej usposobiony, co nie przeszkadzało mu jednak napisać swych najlepszych dzieł właśnie w tym okresie życia.

Wobec braku sukcesu, w obliczu materialnej nędzy Mozart postanowił w ostatnich miesiącach życia napisać coś, co by mu dało w końcu powodzenie u szerokiej publiczności. Pomysł do tego rodzaju dzieła dał mu przyjaciel jego, Schikaneder, który prowadził teatrzyk na przedmieściu, teatrzyk dla najszerszej publiczności. Przyniósł on Mozartowi libretto operowe po niemiecku, coś między wodewilem a „singspielem", libretto pozbawione wszelkiego sensu, ale naszpikowane tym wszystkim, co mogło mieć sukces u ówczesnej publiczności. Historyjka była i wesoła, i patetyczna, a przede wszystkim przyprawiona według ostatniej ówczesnej mody: była pełna fantastycznych perypetii i aluzji do masonerii, która była wówczas w pełnym rozwoju i do której należenie było kwestią dobrego tonu. Wszystko razem miało być czymś, co najbardziej przypomina nam chyba dzisiejszą rewię w stylu jakiegoś Folies Bergeres. Schikaneder nie miał cienia talentu, był grafomanem pierwszej klasy, ale Mozart nie miał wyboru i znęcony perspektywą zarobku z radością zgodził się napisać „lekką" muzykę do tej feerii, muzykę, po której spodziewał się nareszcie powodzenia u publiczności. Kiedy 30 września 1791 roku wystawiono Flet zaczarowany, powodzenie okazało się dość średnie i znów tak zwany „wielki sukces" wymknął się Mozartowi z ręki. Oczywiście przez Schikanedera i jego bzdurne libretto. A w listopadzie Mozart już nie żył.

Wszystko to należy już do historii. Dziś uważamy za jeden z największych triumfów Mozarta fakt, że pomimo bezsensownego libretta muzyka do Fletu zaczarowanegopozostała jednym z największych arcydzieł muzycznych – i to wszystkich czasów.


[Fragment muzyczny: W. A. Mozart, Czarodziejski flet akt II. Obsada: jak w akcie I]