Audycja z cyklu Wiadomości kulturalne nr 752 wyemitowana 14 lipca 1971
Tak zwane "okrągłe" rocznice wielkich pisarzy i artystów przeszłości nie mają normalnie na terenie aktualnego życia artystycznego większego znaczenia. Jeśli dorobek twórczy jakiegoś pisarza zachował wszystkie rumieńce życia i znajduje liczne grono wiernych czytelników, to niepotrzebne są obchody rocznicowe, a jeżeli jakiś autor nie wytrzymał próby czasu i stał się jedynie martwą pozycją w podręcznikach historii literatury, to nie ożywią go nawet najwspanialsze uroczystości.
Marcel Proust nie potrzebuje na pewno żadnych propagandowych obchodów rocznicowych. Po prostu dlatego, że jest jednym z najbliższych nam wewnętrznie, jednym z najpopularniejszych i najbardziej czytanych pisarzy naszego wieku. Aż dziwne, jak olbrzymią, jak wyjątkową karierę zrobiło jego pisarstwo w ciągu niecałych pięćdziesięciu lat, jakie nas dzielą od jego śmierci. Jest on dziś – obok Kafki i Joyce'a – jednym z wielkich protagonistów literatury współczesnej. Dzieła jego zostały przełożone na wszystkie języki cywilizowanego świata, a krąg czytelników i wielbicieli powiększa się z każdym rokiem.
Jest rzeczą charakterystyczną, że stosunek czytelników do Prousta jest na ogół podobny do stosunku, jaki wielbiciele Komedii ludzkiej mają do Balzaca. Jak wiadomo, rasowi "balzakiści" żyją niemal "na co dzień" w świecie bohaterów wielkiego balzakowskiego dzieła, wracają do Komedii ludzkiej przy każdej okazji i szukają w niej odpowiedzi na wszystkie swoje problemy życiowe. Podobnie jest z czytelnikami Prousta. W poszukiwaniu minionego czasu nie pozwala na żaden stosunek obojętny czy chłodny. Można nie lubić tego cyklu i nie doczytawszy go do końca znudzić się i odłożyć go na półkę. Ale takich czytelników jest mało. Natomiast ogromna większość daje się, w miarę poznawania dzieła, wciągnąć w jego zaczarowaną atmosferę i w ten sposób powstała olbrzymia "sekta" przysięgłych wielbicieli pisarza. Istnieje dziś na świecie jakaś wielka "gmina proustowska", tłum entuzjastów pisarza rozrzucony po rozmaitych szerokościach geograficznych. Łączy ich podobny stosunek do świata i życia, zbliżony sposób reakcji i żywe wyczucie poezji utajonej w tych kilku tomach prozy bynajmniej nie łatwej, a niekiedy nawet niezgrabnej.
Ten fenomen niesłychanie bliskiego kontaktu z czytelnikiem był wielokrotnie analizowany – przeważnie bezskutecznie. Bo skąd bierze się fakt, że pewien psychiczny typ czytelnika nawiązuje tak bliski, tak intymny kontakt z dziełem, które ani nie jest aktualne, ani nie ma żywej akcji, ani nie przedstawia nam jakiejś specjalnie interesującej warstwy społecznej. Historycy literatury zanalizowali wszystko co możliwe, ale ich konkluzje są skąpe i niewiele mówiące. Cóż z tego, że Proust powiedział "ostatnie słowo" w dziedzinie powieści psychologicznej? Kochamy go na pewno nie za to. Że napisał wielotomowy epos? Inni też to robili i wcale nie gorzej. Myślę, że tajemnica tej miłości milionów ludzi do jego dzieła leży w czysto osobistym proustowskim stosunku do świata i życia. Nikt poza nim nie poświęcił całego swego dorobku powieściowego problemowi stosunku człowieka do czasu. Całe dzieło Prousta jest głęboką medytacją nad niszczącą rolą czasu w życiu człowieka i nad nieubłaganą władzą, jaką czas nad nim posiada. Jego analiza obejmuje wszystkie aspekty walki człowieka z upływającym czasem – od dziecięcej beztroski i nieświadomości, aż po ponure bankructwo starości i jej świadome, ale bezowocne próby powstrzymania erozji spowodowanej upływem lat. Innymi słowy – Proust jest monografistą tragedii ludzkiej, przeżywanej w nieskończonej ilości poszczególnych, indywidualnych wypadków. Stąd też każdy, kto wyczuwa te sprawy podobnie, może w nim znaleźć to, czego mu koniecznie potrzeba.
W rezultacie dla bardzo wielu czytelników Proust nie jest jedynie pisarzem, choćby najlepszym, do którego się często wraca, ale jest swego rodzaju "biblią" intelektualną i psychologiczną. Toteż stulecie urodzin tego pisarza nie mogło się odbywać przy gromkim huku trąb rocznicowych, wyładowane pustosłowiem urzędowych "akademii". Po prostu nie pasowałoby to do Prousta. Plon rocznicowy ma przede wszystkim charakter rzeczowy i w tym leży największa wartość tej rocznicy. Bo jeśli zważyć, że po dziś dzień nie wiemy właściwie wszystkiego o samym Prouście i jego dziele, to jednak rok jubileuszowy przyniósł sporo publikacji, które pogłębiają tę naszą znajomość.
Sam tekst W poszukiwaniu minionego czasu jest po dziś dzień sporny i nie pozbawiony błędów. Najlepsze z dotychczasowych wydań – wydanie "Plejady" – ukazało się w tym roku w tanim cyklu "livre de poches". Wznowiono też młodzieńczą powieść Jean Santeuil i eseje ze znakomitym Contre Sainte-Beuve na czele. Jeśli chodzi o wydawnictwa o Prouście, to warto przede wszystkim zwrócić uwagę, że berło pierwszeństwa w tej dziedzinie wydarte zostało Francuzom przez Anglosasów. Najlepszą z dotychczasowych monografii Prousta opublikował Anglik Painter. To dwutomowe dzieło – wydane również w przekładzie francuskim – jest zasadniczym fundamentem, bez którego trudno rozeznać się w problemach proustowskich. Wobec encyklopedycznych kompetencji Paintera bledną francuskie publikacje Leona Guichard, Claude Mauriac, Georges Cattaui, a nawet André Maurois. Najżywotniejszym aktualnie centrum "proustologii" stał się amerykański uniwersytet Stanu Illinois, który podjął pomnikowe wydanie pełnej korespondencji Prousta. Redaktorem tego wydania jest Philip Kolb. Przebadał on źródła o których się nawet nie śniło "proustologom" francuskim i odnalazł listy, o których istnieniu nikt już nie wiedział. Dotychczas ukazał się jedynie pierwszy tom tej korespondencji, a wydanie całości potrwa niestety jeszcze sporą ilość lat.
W samym Paryżu rocznica Prousta podkreślona została jedynie skromną wystawą w muzeum Jacquemard-André, znajdującym się niedaleko ostatniego mieszkania Prousta na bulwarze Hausmann. Wystawa nosi tytuł Proust i jego epoka i nie zawiera właściwie żadnych eksponatów związanych bezpośrednio z osobą pisarza. Zrekonstruowano na niej kilka salonów paryskich z okresu młodości Prousta, pokazano wieczorowe suknie z pracowni Wortha czy Poiret, wystawiono płótna ówczesnych wziętych malarzy akademickich i uzupełniono to wszystko licznymi fotografiami. Jednym słowem starano się pokazać środowisko, w którym pisarz się obracał i otaczający go styl fin-de-siécle. Ale ostatni pokój, do którego zwiedzający wchodzi na tej wystawie, odbiega całkowicie od początkowego nastroju wystawy: zrekonstruowano mianowicie pokój, w którym ciężko chory Proust spędził ostatnie lata życia, w którym – w przerwie między jednym a drugim atakiem astmy – rzucał na papier coraz to nowe rozdziały swej wielkiej powieści, zmieniając, kreśląc i dopisując bez końca. Ściany wyłożone korkiem, mosiężne łóżko, jakiś stół do pracy i kilka zdawkowych mebli – obok tego, ale w gablotce, kartki z zeszytów; kartki, do których u dołu doklejał Proust swoje poprawki. Było ich tak wiele, że niektóre z tych kartek sięgają prawie metra długości. Cóż za benedyktyński upór w pracy i co za chęć znalezienia właściwej ekspresji! Ten pokój robi rzeczywiście duże wrażenie i pomimo licznych zwiedzających panuje w nim nastrój milczącego skupienia.
Nieco inny typ uczczenia pamięci wielkiego pisarza dotyczy jego rodzinnego miasteczka. Nazywało się ono Illiers, a przeszło u Prousta do powieści pod nazwą Combray. Otóż urzędowym dekretem francuskiej Rady Ministrów miasteczko to nazywać się będzie odtąd Illiers-Combray. Jest to uczczenie jedyne w swoim rodzaju – nie wiem, czy gdziekolwiek zdarzyło się, aby konkretnie istniejąca miejscowość zmieniała nazwę na wymyśloną w powieści. Ale tysiące wielbicieli Prousta znają każdy zakręt ulicy i każdy kamień w nieistniejącym Combray, podczas kiedy miejscowość Illiers nic im dotychczas nie mówiła. Oczywiście teraz zaczną się pielgrzymki do Illiers i czytelnicy zaczną sprawdzać, czy wszystko jest w nim takie, jak w powieści. Dom ciotki Leonii istnieje dotychczas, można go zwiedzać, a w oknie wystawowym sąsiedniej piekarni leczą pączki albertów z napisem "prawdziwe madelenki Marcela" i biszkopty w formie muszelek – jak w powieści na podwieczorkach u ciotki Leonii. Jednym słowem, w tym małym miasteczku można stwierdzić, że nie zawsze życie stwarza literaturę, czasem zdarza się wyjątkowo odwrotnie, jak właśnie tu, gdzie wielka literatura odciska swe piętno na życiu codziennym.