Audycja z cyklu Wiadomości kulturalne nr 475 wyemitowana 9 marca 1966
Zmarła Anna Achmatowa. Mógłbym zacząć tę pogadankę od stwierdzenia, że w jej osobie "odchodzi najwybitniejsza poetka rosyjska swojej generacji" - i miałbym przypuszczalnie rację. Ale w gruncie rzeczy powiedzenie, że ktoś jest "poetą wybitnym", a kto inny "mniej wybitnym" nie ma przecież żadnego znaczenia. Można mierzyć w ten sposób sumę wpływu, jaki dany poeta wywarł na innych, można określać tymi słowami popularność jakiegoś autora, ale to są cechy przelotne, przejściowe. Poetą trzeba się urodzić i albo się nim jest, albo nie jest - i to nawet bez względu na to, czy się pisze wiersze. Jest to po prostu kwestia owego poetyckiego spojrzenia na życie i ludzi, dar własnej, oryginalnej wizji świata. Z tego punktu widzenia Anna Achmatowa była poetką prawdziwie z Bożej łaski, była instrumentem poetyckim rzadkiej mocy i subtelności. Jej długie życie przypadło na okres ponurych konwulsji świata współczesnego, ale myślę, że byłaby taką samą poetką, gdyby żyła w czasach baroku, oświecenia czy romantyzmu. Bo była produktem subtelnej kultury poetyckiej, która z samej natury rzeczy wznosi pewien niewidzialny mur między tymi, którzy czuli są na uroki poezji, a tymi którym wzruszenie poetyckie jest obce; między tymi, którzy rzutują człowieka na stworzone przezeń dzieło sztuki, a tymi którzy dbają jedynie o mądrą i uporządkowaną organizację życia gromady ludzkiej.
Achmatowa urodziła się przed 76 laty w Odessie, ale prawie całe jej życie związane było z Petersburgiem i późniejszym Leningradem. Metropolia nad Newą, którą opromienili swą poezją nie tylko Puszkin czy Lermontow, ale i Biełyj, i Błok, znalazła w Achmatowej poetkę, która również starała się w swej twórczości uratować choć część uroku tego miasta, uroku odchodzącego w naszych czasach nieodwołalnie w przeszłość.
Wybitny rosyjski krytyk i historyk literatury, Korniej Czukowski, tak pisał przed kilku laty: "Poznałem Achmatową przed pół wiekiem, w roku 1912 i przypominam ją sobie jako wiotką, subtelną kobietę. Już wówczas, w latach jej pierwszych wierszy czytało się na jej twarzy coś podniosłego. Teraz, po tylu latach chciałbym zsumować całą moją miłość i całe uwielbienie, aby pozdrowić Annę Achmatową i powiedzieć jej głośno, jak bardzo jesteśmy z niej dumni i jak szczęśliwi, że żyje między nami."
"Żyje między nami..." - te słowa Czukowskiego brzmią niemal jak ironia... Wprawdzie Achmatowa spędziła rzeczywiście całe swe życie w Rosji, ale nie miało ono nic wspólnego z zewnętrznymi kolejami jej ojczyzny w ostatnim półwieczu. Źle mówię! Miało o tyle coś wspólnego, że padło ofiarą rewolucji rosyjskiej, która zniszczyła tyle innych żyć ludzkich. Oczywiście, można dziś powiedzieć ogólnikowo, że "najgorsze zostało oszczędzone " Achmatowej. Nie rozstrzelano jej, jak jej byłego męża, poetę Gumiljowa, albo Osipa Mandelstama. Los Babela, Pilniaka czy Meyerholda został jej oszczędzony. Ale trzeba by jeszcze móc określić, co jest najgorsze dla człowieka zgniatanego stale i ciągle nieubłaganymi trybami historii... W każdym razie młoda poetka debiutująca tuż przed I wojną światową, zdobyła bardzo szybko rozgłos i powodzenie. Jej poezja trafiła na niezmiernie podatny grunt - a zresztą, któż nie pamięta, że to w tych latach właśnie wylała się nad Rosją ogromna fala najpiękniejszej liryki. Później przyszły lata gorsze - tragedia podzielona na akty i odsłony. Wojna domowa, pierwsza fala terroru lat trzydziestych, aresztowanie syna i skazanie go na 15 lat robót, II wojna światowa, oblężenie Leningradu, wyjazd do Taszkentu i powrót nad Newę po wojnie w chwili, kiedy skąpy promyk nadziei przerwany został brutalnie reakcją żdanowszczyzny.
Zakaz publikowania otrzymała Achmatowa jeszcze przedtem i choć podobno osobista interwencja Fadiejewa uratowała jej syna od rozstrzelania, jednak najgorsze chwile czekały dopiero wielką poetkę. Bo jeśli w latach trzydziestych uderzał w nią jedynie spisek milczenia, to w okresie powojennym zaczęto z poduszczenia Żdanowa piętnować ją i jej twórczość nie przebierając w określeniach. "Muzealny zabytek", "obcość ludowi", "dekadencja", "mieszczańsko-arystokratyczny estetyzm", "religiancki symbolizm łączący w jedno dziewkę i zakonnicę" - oto tylko kilka z bogatego repertuaru wymysłów, którymi obrzucano Achmatową w tym straszliwym okresie, kiedy w Rosji panowała niepodzielnie paranoja dyktatora i jego godnych akolitów.
Późny triumf poetki rozpoczął się po śmierci Stalina. Syn jej został po wielu latach zwolniony z obozu, ale dopiero w roku 1960 ukazał się pierwszy po wielu latach tom jej liryki. Pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy nakładu zostało rozkupionych w ciągu godziny. Później przyszły zaszczyty i odznaczenia zagraniczne - nagroda Europejskiego Związku Pisarzy i doktorat honorowy Uniwersytetu Oksfordzkiego. W atmosferze względnej liberalizacji zaczęto i w Rosji pisać o Achmatowej coraz cieplej, a w pośmiertnym artykule w "Prawdzie" zabrzmiały już patetyczne surmy pełnego oficjalnego uznania.
Ale zabrzmiały fałszywie - i to nie tylko dlatego, że w tych samych dniach wywożono do obozu dwóch młodych pisarzy rosyjskich. Uznanie oficjalne dla Achmatowej, autorki Requiem, Dziennika taszkienckiego, Tryptyku i tylu innych klejnotów liryki, to uznanie będzie zawsze brzmiało fałszywie w ustach ludzi, którzy wymagają od poezji i poetów po prostu posłuchu i podporządkowania się dyrektywom powziętym przez polityków. Twórczość Anny Achmatowej nie ma nic wspólnego z takim czy innym reżimem. Ta poetka zajmowała się w swej liryce wyłącznie pięknem, miłością; jej wiersze mówiły pół-szeptem o rzeczach wiecznych jak człowiek i zmiennych jak świat. Pachnąca lipa nad brzegiem Fontanki dała jej poezji więcej, niż cała rewolucja bolszewicka. I dlatego fakt, że ta kameralna, krucha liryka wyszła na koniec zwycięsko ze straszliwych kleszczów systemu, że ludzie rozchwytują żarłocznie każdy nowy tom jej dawnych poezji, ten fakt dowodzi słabości wszelkich prób ingerencji czynnika politycznego w dziedzinę sztuki. I dowodzi też czegoś więcej: tego mianowicie, że szeroka masa ludzka zawsze będzie czuła na prawdziwą poezję. Przemijają z kretesem ubożuchne usiłowania poetów spod znaku "inżynierów dusz", a prawdziwa, czysta liryka przemawia najgłębiej do dusz ludzkich dziś, tak jak przemawiała wczoraj i tak jak jutro będzie przemawiać. Jakże mizernie wyglądają w tym świetle owe "zakazy publikowania", albo "usuwanie ze związku pisarzy". Poezja Achmatowej obroni się na pewno i w przyszłości przed takimi małostkami.
Pozostaje tragedia życia - tragedia, przed którą wypada pochylić czoła. Niełatwo musi być żyć wśród swoich i patrzeć, jak machina terroru wysyła po kolei najbliższych na śmierć. Historia zna poetów, którzy kładli głowy na gilotynę, zna też licznych wygnańców. Od Dantego poprzez Victora Hugo, aż po czasy dzisiejsze ciągnie się długi szereg poetów, którzy z wygnania walczyli piórem o swoje idee. Jak wiadomo, poeci i artyści to niesforne plemię i w ciągu długich wieków nie udało się wytrzebić z ich głów karygodnej skłonności do niezależnego myślenia i osobistego patrzenia na świat. Czy dla Achmatowej byłoby lepiej wybrać drogę wygnania? Nie wiadomo, jak wówczas wyglądałaby jej poezja, nie wiemy czy nie sfałszowałoby to jej tonu. Być może, że to wszystko łączy się u niej w jedną nierozerwalną całość - być może, że ta delikatna, subtelna liryka dojrzała i mogła owocować najlepiej właśnie w atmosferze nieszczęścia i tragedii, jaką niosła rozpasana rewolucja?
W ubiegłym roku, na krótko przed projektowaną wycieczką do Paryża - wycieczką, którą uniemożliwił Achmatowej zawał serca - zapytał ją podobno jakiś zagraniczny dziennikarz, czy doradzałaby młodym, a utalentowanym ludziom wybieranie obecnie w Rosji kariery pisarskiej? Achmatowa odpowiedziała spokojnie - nie. Zbyt wiele zebrała w ciągu swojego długiego życia doświadczeń osobistych, aby komuś doradzać tę samą drogę. A jednak młodych poetów nie brakuje. Ludzie są i będą pisać, będą pisać coraz więcej. A liczne znaki na niebie i ziemi pozwalają przypuszczać, że będą pisać w nawiązaniu do najpiękniejszych tradycji wielkiej literatury i poezji. Tak, jak Anna Achmatowa.