Program specjalny Wspomnienie o Arturze Malawskim wyemitowany 29 grudnia 1957
Kiedy umiera artysta, któremu opatrzność pozwoliła dokonać wszystkiego co zamierzył, kiedy odchodzi twórca, po którym zostaje jego dzieło skończone, zamknięte i utrwalone w doskonałym kształcie artystycznym - urządzamy mu uroczysty pogrzeb, martwimy się o tyle, o ile był nam bliski jako człowiek, ale czujemy, że w nieubłaganej regularności rzeczy ludzkich nie został dokonany żaden wyłom: śmierć jest przecież normalną ostatnią fizyczną sprawą człowieka. Natomiast pozostaje jego twórczość, jego dorobek, to co zdążył zrobić i stworzyć.
Ale kiedy życie ludzkie zostaje przerwane w pół drogi, kiedy brutalny los niszczy nieubłaganie olbrzymie możliwości twórcze, kiedy odchodzi człowiek, który nie zdążył powiedzieć wszystkiego - wtedy do naszego normalnego ludzkiego poczucia żalu dołącza się uczucie niezawinionej krzywdy, zubożenia - wtedy buntujemy się przeciw ślepej i bezsensownej demonstracji losu. Artur Malawski mógł żyć jeszcze długie lata, mógł napisać jeszcze bardzo wiele pięknej muzyki - a wszystko to zostało przecięte bezlitośnie, niejako w połowie samego dokonywania się. Jego dzieło, rozpoczęte w okresie późnej dojrzałości, pozostanie niedokończone, pozbawione definitywnego akcentu szczytowego wzlotu.
Myśl, że przyjaciel wycieńczony i zamęczony straszliwą chorobą przestał nareszcie cierpieć - jest w tym wypadku zaiste słabą pociechą. Bo za nią przychodzi refleksja, że twórczość zmarłego - choć pełna polotu i blasku - nie ukaże nam już nigdy tego, co jeszcze drzemało w artyście, tego, co byłby jeszcze zrobił, gdyby mu dane było wypowiedzieć się bez reszty.
Malawski rozwijał się względnie powoli. Przed wojną nie wyszedł poza środowisko krakowskie i rozpoczynał swą twórczość na utartych drogach post-impresjonizmu. Dopiero w latach powojennych nastąpił nagły rozkwit jego możliwości, dopiero wtedy jego pióro nabrało rozmachu, fraza giętkości, a instrumentacja nieporównanego blasku. Nagle - jedno po drugim - dał Malawski I Symfonię, Etiudy Symfoniczne, Toccatę i Fugę na fortepian i orkiestrę. Wszystko dzieła wielkiego oddechu i rozmachu twórczego. Byłem świadkiem pierwszego wielkiego sukcesu Malawskiego na terenie międzynarodowym. W Brukseli, po wykonaniu Etiud symfonicznych w ramach Festiwalu Muzyki Współczesnej w roku 1949, sala długo nie chciała się uspokoić. Artura wywoływano nieskończoną ilość razy i - za jednym zamachem - stał on się kompozytorem znanym i cenionym na Zachodzie. Niestety późniejszy rozwój wydarzeń politycznych uniemożliwił całkowicie wyzyskanie tej wspaniałej koniunktury. Malawski wrócił do Krakowa i niewiele było o nim słychać - pozostał na uboczu od głównego nurtu warszawskiej polityki artystycznej. I pisał. Pisał nie zwracając żadnej uwagi na nakazy i zakazy. W tym czasie powstał balet Wierchy, dłuższy szereg mniejszych utworów symfonicznych i Trio fortepianowe - jego najpiękniejsze dzieło kameralne. W ciągu tego czasu nie napisał ani jednej kantaty o charakterze politycznym, ani jednej pieśni masowej. Nie odszedł ani na krok od swych ideałów i nie dał się przeciągnąć na stronę panującej wówczas urzędowej estetyki. Był wspaniałym i najwymowniejszym przykładem, że nawet w tych smutnych latach można było utrzymać i zachować pełną godność artysty i twórcy. Płaciło się za to tak, jak zapłacił właśnie Malawski - odsunięciem w cień i przemilczaniem. Na koniec, już w okresie odwilży, powstała II Symfonia - bodaj najwyższe osiągnięcie twórcze Malawskiego - utwór, który dopiero w atmosferze względnej wolności artystycznej mógł przemówić do słuchaczy z całą właściwą sobie siłą wyrazu. Ale już wówczas artysta podminowany był wewnętrznie chorobą, która miała go zabrać nieco później. Nie okazywał tego po sobie, był idealnie spokojny i zrównoważony. Kiedy pół roku temu spotkałem go w Zurychu - nigdy po jego zachowaniu się nie odgadłbym, że był już człowiekiem skazanym. Ale czuło się już wówczas, że każda minuta jest mu cenna. Zamiast chodzić na spacer nad jezioro i wykorzystać kilka dni wypoczynku, Artur zamykał się w pokoju hotelowym i gorączkowo poprawiał korektę Wierchów, które miały się ukazać drukiem nieco później. Dziś rozumiem ten pośpiech wyrozumowany w chłodnej, codziennej walce z gasnącym organizmem...
Jak już mówiłem, względy poza-muzyczne spowodowały odsunięcie Malawskiego niejako w cień i przeszkodziły propagandzie jego sztuki. Jeśli dziś te względy należą już do niedawnej, smutnej przeszłości, to czas najwyższy mówić i pisać o Malawskim tak, jak na to rzeczywiście zasługuje. Dotychczas - o ile mi wiadomo - nie istnieje ani jeden szerszy szkic czy artykuł o jego twórczości. Może to nie tylko wina okoliczności, może jest to po prostu normalny objaw naszego polskiego marnotrawstwa, którego tyle objawów notują dzieje rodzimej kultury. Gdyby Malawski był Niemcem, Francuzem czy Czechem - byłby już powszechnie znany i ceniony... Może nareszcie teraz zajmie się w kraju ktoś odpowiedzialny wymierzeniem jego sztuce jej właściwej miary. I trzeba sobie w takim razie jasno powiedzieć, że oto ubył nam artysta, jakich nie mamy wielu - jeden z trzech czy czterech kompozytorów polskich z pokolenia następnego po Szymanowskim.
Choć jestem najgłębiej przekonany, że twórczość Artura zajmie w końcu kiedyś w historii muzyki polskiej miejsce tak wysokie, na jakie zasługuje, to jednak nie zmniejsza to w niczym uczucia najgłębszego bólu i żalu po stracie najlepszego przyjaciela, wzorowego kolegi, człowieka iście gołębiego serca, a przede wszystkim muzyka, który szedł niełatwą drogą uczciwości artystycznej i nie zrobił nigdy żadnej koncesji na rzecz celów ubocznych. Uchylmy czoła przed jego wysiłkiem twórczym i niechże młode pokolenie, które w Akademii Krakowskiej wychowywał z takim poświęceniem i zapałem, weźmie sobie przykład z tego cichego, skromnego artysty, który nie dbał o rozgłos, o szybki sukces, ale z uporem cyzelował szczegóły swego dzieła. Dzieła, które w historii muzyki polskiej na pewno pozostanie na zawsze.