1954

Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 91 wyemitowana 18 czerwca 1954


Ostatni, przed kilku dniami odbyty, zjazd Związku Literatów przeszedł w atmosferze zwiększonego zainteresowania prasy krajowej – a zapewne i krajowej opinii publicznej (jeśli o takiej można mówić). Powierzchowny obserwator mógłby łatwo dojść do wniosku, że w piśmiennictwie – jak i ogólnie w dziedzinie spraw kulturalnych – nastąpi pewne złagodzenie kursu. Tymczasem jedyna wyraźna konkluzja zjazdu – to powiększenie ciężaru odpowiedzialności, jaki spoczywa na barkach pisarzy i artystów w totalnym systemie komunistycznym. Im mniej będzie teraz kierownictwa „z góry”, im bardziej zelżeje nacisk organizacyjny – tym więcej wymagać się będzie od pisarza w formie koncesji niejako „dobrowolnej”. Rzecz jest pomyślana zgrabnie, ale nie stanowi oczywiście żadnego „nowego kursu” i żadnej głębszej, istotnej zmiany. Natomiast – przy okazji tego zjazdu – mamy do zanotowania niewątpliwy objaw ujemny, którego nie sposób nie podkreślić. Chodzi o wyraźne osłabnięcie oporu moralnego, o poddanie się artystów pewnemu konformizmowi komunistycznemu. Spróbuję wyjaśnić to nieco szerzej.

Ogromna większość pisarzy w kraju zdawała sobie dotychczas jasno sprawę z całego nonsensu „kierowania” literaturą w taki sposób, jak to czyni reżim warszawski za przykładem bolszewickiej pani matki. Nikt z pisarzy nie brał do niedawna na serio tych wszystkich „zjazdów”, dyskusji i tendencji do traktowania en bloc literatów jako przymusowych wyrazicieli jednego światopoglądu. Wszyscy zdawali sobie sprawę z całego nonsensu tego założenia, wszyscy wiedzieli, że dobra literatura powstaje nie dzięki zjazdom, ale w ciszy i zamknięciu pracowni. Bezsens prób putramentowych leżał jak na dłoni, stąd we wszystkich wypowiedziach zainteresowanych znać było zawsze pewien przymus i nieszczerość. Na ostatnim zjeździe nie odczuwało się w wypowiedziach poszczególnych pisarzy nieszczerości w tym stopniu, co dawniej. Pisarze przejęli się – tak się przynajmniej wydaje – w większym stopniu niż dotychczas żargonem komunistycznym i posługują się nim z akcentem przeżycia i prawdy, nad którym należy ubolewać. Jest to o tyle smutne, że mimo woli uważny czytelnik dyskusji zjazdowej zaczyna myśleć, że widocznie pisarze przyzwyczajają się powoli coraz bardziej nawet do największych bzdur, widocznie zaczynają brać na serio paradoksalne twierdzenia estetyki bolszewickiej. Niebezpieczeństwo jest duże w wypadku, jeśli ta zmiana istotnie dotyczy psychiki poszczególnych literatów. Trudno przesądzać sprawę, ale – powtarzam – dyskusja tegoroczna ma o wiele więcej akcentów szczerości niż dawniej. Widocznie ludzie słabną intelektualnie i nie mogą zdobyć się na stały, mocny, wewnętrzny sprzeciw. Szkoda, bo jeśli miliony Polaków dają codziennie wspaniały przykład tego sprzeciwu i niepoddawania się bolszewikom, to intelektualiści – ta „sól ziemi” – winni w tym wypadku świecić przykładem. To jest w tej chwili ich obowiązek bodaj ważniejszy nawet od bezpośredniej twórczości. Ludzie w kraju patrzą na nich i niektóre rzeczy na pewno dobrze zapamiętają.

Zresztą niektóre ultra naiwne sformułowania zjazdowe nie mogą nie wywołać uśmiechu zażenowania. To prawie to samo, co się dzieje z architekturą. Wiedzą państwo przecież, że ta, tak szumnie reklamowana architektura „epoki zwycięskiego socjalizmu”, styl tych wszystkich monstrualnych i „ogromnych” budowli, którymi bolszewicy pragną upstrzyć ziemie od Łaby do Władywostoku, powtarza dosłownie najgorszą secesyjną manierę sprzed pół wieku. Od Chicago do Berlina budowano tak w latach dziewięćsetnych, budowano brzydko i źle. To samo jest teraz z literaturą. Wyciągnięto stare schematy, które nie wystarczały już nawet Zoli i dalejże zmuszać pisarzy do ich tępego i bezmyślnego powtarzania. W gruncie rzeczy problem jest stareńki i trąci myszką. W siódmej czy ósmej gimnazjalnej dyskutowaliśmy na nim wszyscy bardzo gorąco. Ale teraz przyszła kolej na literatów – jakoby poważnych – aby zachowywali się jak siódmoklasiści. Mówią patetycznie – chodzi o to, czy literatura ma opisywać wyłącznie realne życie, czy też ma wykraczać poza nie i wyrażać pewną subiektywną „prawdę” stanowiącą wyłączną własność pisarza. Oczywiście bolszewicy odpowiadają, że istotnie pisarz ma się ograniczać wyłącznie do roli obserwatora życia, ma opisywać realizm dnia codziennego, a komizm i nonsens sytuacji polega na tym, że układają oni najdokładniej przepis na to „życie”. Ma ono tak wyglądać, jak oni sobie ułożyli w marzeniach. Na Zachodzie toczy się również dyskusja na temat realizmu, ale na płaszczyźnie istotnej, ponieważ w wolnym świecie nikt nie mógłby sobie pozwolić na tak kłamliwą treść „realizmu” jak ta, którą usiłują narzucić bolszewicy.

Ostatnie lata przyniosły na Zachodzie olbrzymi rozwój literatury „fotograficznej”, literatury, która ma na swoją obronę jedynie stwierdzenie, że tak naprawę każda kiepska powieść ma swoje wytłumaczenie, a przede wszystkim ma swoja obronę – dopisek autora, że nic nie zmienił w tekście i że opisywane wydarzenia miały istotnie miejsce. Tymczasem dawniej nikt z nas nie interesował się w najmniejszym stopniu pytaniem, czy wydarzenia opisane w Trylogii Sienkiewicza istotnie odbyły się tak, jak je pisarz opisuje i czy się w ogóle odbyły. Porywa nas subiektywna prawda pisarza, a nie obiektywna chronologia wydarzeń, które może były takie, a może całkiem inne. Ale w swoim dążeniu do łatwej prawdy wybierają niektórzy pisarze zachodni pogoń za autentycznością za wszelką cenę. Tą cenę stanowi przeważnie poziom artystyczny dzieła. Rozumując w ten sposób, pisarz, który pragnąłby wytknąć bolączki dzisiejszego świata powinien przejść osobiście karierę handlarza żywym towarem, gangstera, a co najmniej bezrobotnego czy nędzarza. W dyskusji, jaka się w ostatnich miesiącach toczy na ten temat na Zachodzie – szczególnie we Francji – podkreślono bardzo ostro komponenty stylistyczne, które kierują niektórych w stronę owego kultu „przeżytego faktu”, w stronę rzeczy nie wymyślonych, ale istotnie przeżytych. Krytycy stwierdzają słusznie, że wszelka literatura przeszłości – zarówno klasyczna jak i romantyczna – pełna jest upiększeń stylistycznych, które narzucała dawna konwencja literacka. A w ostatnich czasach język powieści stał się brutalny, podobny do języka dnia codziennego; brutalne stały się także fakty opisywane przez pisarza. Sto lat temu pisarz nie mógł sobie pozwolić na pewne rzeczy, przeszkadzała mu konwencja literacka. Niektórzy buntowali się przeciw temu, jak Stendhal, który umieszcza w pewnym miejscu powieści zwrot, że „teraz powinno nastąpić kilka stron opisów przyrody á la Chateaubriand” albo Żeromski w swoim sławnym przypisku w Przedwiośniu, kiedy się skarży na pruderię czytelnika, która mu każe pominąć opis nocy miłosnej Cezarego. A no, dzisiejszy pisarz na pewno nie pożałowałby nam detalicznego opisu tej sceny, a zrobiłby to w imię wszechpotężnego realizmu.

Że literatura dzisiejsza stała się dzięki tym wymaganiom realistycznym bardziej bezpośrednia, lepiej trafiająca do czytelnika – to nie ulega wątpliwości. Szczególnie, że epoka dzisiejsza tak jest nabrzmiała od prawdziwe patetycznych wydarzeń, że wszelka niepotrzebna „ozdoba”, wszelki ornament konwencji literackiej wydaje się zbędny. Ale tutaj leży granica realizmu w zachodnim tego słowa znaczeniu. Ma on wskutek tego wyłącznie wartość stylistyczną. Natomiast jeśli chodzi o zawartość literatury, o jej treść, to wszelkie ograniczenie praw pisarza do przedstawiania wyłącznie swojej własnej prawdy artystycznej prowadzi nieuchronnie do upadku i naiwnego manieryzmu. Sztuka powieściowa może zajmować się zdarzeniami codziennego życia, ale w żadnym wypadku pisarz nie może być wyłącznie obserwatorem i kronikarzem tego życia. Jeśli dzieło jego ma mieć jakąś wartość, musi być oryginalne w spojrzeniu na świat i musi przenieść elementy życia codziennego na płaszczyznę poezji. W tym leży słabość pisarza za żelazną kurtyną i w tym samym siła literatury wolnego świata.