Audycja z cyklu Komentarz dnia nr 567 wyemitowana 4 grudnia 1953
Wielki malarz francuski Degas miał tę słabość, że w wolnych chwilach lubił pisać wiersze. Wydawało mu się, że jest lepszym poetą niż malarzem. Kiedyś skarżył się on poecie Mallarmé, że brak mu „idei" do wierszy. Na co otrzymał od Mallarmé odpowiedź, że "wierszy nie pisze się za pomocą idei, ale za pomocą słów".
Ta anegdotka przypomniała mi się w związku ze smutną drogą jaką przebywa w tej chwili muzyka i kompozytorzy w Kraju. Jaka jest ta droga i gdzie ona prowadzi – nie trudno zgadnąć. Ale proces całkowitego podporządkowania sztuki polskiej kierownictwu sowieckiemu, proces niszczenia tego wszystkiego, co przez wieki było naszą chlubą i stanowiło o niezależności i wielkości kultury polskiej – ten proces jest zawoalowany, niejako przesłonięty cyframi bogatych statystyk, sprawozdaniami z sukcesu artystów polskich za granicą itd., itd. Kto uważnie czyta te sprawozdania, znajdzie w nich dostateczną ilość materiału, który pozwoli stwierdzić istotny stan rzeczy: upadek niezależnej twórczości oraz sprowadzenie sztuki i muzyki do roli wyłącznie politycznej. Nie mamy żadnych uprzedzeń narodowościowych, ale wydaje się nam, że nawiązanie stosunków kulturalnych polsko-chińskich, czy polsko-mongolskich – tak triumfalnie roztrąbione przez prasę – nie jest w istocie rzeczy dla Polaków rzeczą takiej wagi, jak to utrzymuje prasa warszawska. Za to określenie „polsko-mongolski" ujmuje w gruncie rzeczy trafnie kierunek rozwoju, jaki chwilowi warszawscy gubernatorzy chcieliby nadać kulturze polskiej.
W ostatnich miesiącach nacisk na artystów zwiększył się jeszcze, a to w związku z nieszczęściem tak zwanego „dziesięciolecia". Na przypadający w przyszłym roku jubileusz okupacji, każdy artysta, który chce być dobrze widziany, musi wysmażyć jakiś utwór czy dzieło „błagonadiożne". Powtarzam – taki, który chce być „dobrze widziany". Bo ze zrozumiałych względów nie mówimy tu o rzetelnych, przyzwoicie się zachowujących artystach, o takich, którzy wolą pozostać w cieniu i rezygnują z łatwej kariery, ale za to nie splamili się pisaniem kantat i symfonii ku czci bonzów z Kremla. Na szczęście takich ludzi jeszcze w Polsce nie brak.
Ale obok nich żeruje sobie spokojnie stadko oportunistów, którzy za pieniądze – i to za dobre pieniądze – śpiewają zgodnie w chórze głosów tak ślicznie dyrygowanych przez Sokorskiego. „Życie Warszawy" ogłaszając ankietę pod tytułem W pracowniach kompozytorów przyszło nam w tym wypadku z pomocą, dostarczając obfitego materiału. Czegóż to nie dowiadujemy się z tych naiwnych wypowiedzi? A no przede wszystkim okazuje się, że muzyki nie pisze się za pomocą tonów i dźwięków, ale – tak jak to sobie naiwnie wyobrażał Degas o wierszach – za pomocą „idei". A idei jak wiadomo nie brakuje. Idee dostarcza i kontroluje ich sposób użycia i wyrażania Ministerstwo tak zwanej Kultury. Więc dobrze wytresowani kompozytorzy deklarują bez zająknienia: jeden pisze na „dziesięciolecie" kantatę pod tytułem Chłopska droga, w której zebrał teksty od siedemnastego do dwudziestego wieku – teksty dotyczące „walki chłopów o wyzwolenie". To piękne dzieło ma się – wedle wypowiedzi autora – kończyć hymnem chłopskim. Oczywiście sami państwo możecie się domyśleć, że z tej kantaty będzie jasno wynikać, że chłopi już od czterech wieków walczą rozpaczliwie o prawo do tworzenia spontanicznie i radośnie – kołchozów! No, ten wybrał „ideę", która zaiste nie zostawia wątpliwości. Inny jest sprytniejszy – pisze po prostu Uwerturę uroczystości. Taki tytuł daje autorowi nadzieję, że będzie można kiedyś grać ten utwór również i w zmienionych okolicznościach politycznych. Ale sęk w tem, czy Sokorskiemu wystarczy tytuł mało „deklaratywny"? Cały szereg kompozytorów pisze opery – bo to jest najlepiej płatne. Piszą ją też młodzi – co jest zresztą smutne – bo niemal z reguły na temat „niedoli i duchowych przemian chłopa polskiego" w piętnastym, szesnastym lub – jeśli kto woli – siedemnastym stuleciu. Wszystko to zakrawałoby nie na operę lecz na operetkę, gdyby nie było tak smutne.
Bo jakże brać to na serio, jeśli młody kompozytor oświadcza w „Życiu Warszawy" z dnia 21 listopada, że stworzył sobie „swój własny plan sześcioletni, w ramach którego postanowił skończyć studia i napisać operę". Powiada, że to pierwsze mu się udało, ale z drugim ma trudności. Bo – jak się naiwnie skarży – „libretto musi być zatwierdzone przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, a to może trwać i osiem lat". Ładna historia: niezatwierdzenie libretta może kompozytorowi zgoła wywrócić jego plan sześcioletni! A kompozytor nie rozumie, dlaczego mu nie chcą zatwierdzić jego libretta. Powiada, że jego opera dzieje się na Śląsku, w trzynastym wieku, a jej tytuł ma być Czerwony Lew, przy czym skwapliwie dodaje, że chodzi tu o „symbol chciwej złota władzy feudalnej".
Historia tego biednego Stanisława Prószyńskiego, któremu pokrzyżowano wykonanie planu sześcioletniego, tak nas wzruszyła, że pragnęliśmy mu pomóc. Dlatego radzimy mu po prostu, aby dodał do swojej opery epilog, w którym by pokazał jak to – w przeciwieństwie do feudalnej „władzy" – Sowieci rozdają wszystkim złoto. Po czym – ja na jego miejsce wprowadziłbym na wszelki wypadek na scenę tłum chłopów i robotników, którzy mogliby zaśpiewać coś łatwego i melodyjnego na cześć tak zwanej „władzy radzieckiej". Intelektualistów lepiej nie wprowadzać – to nie robi dobrego wrażenia. Intelektualiści są niestety od tego, aby wymyślać takie libretta i pisać takie opery.
Jak państwo sami widzą, mówiąc o tych rzeczach wkraczamy w świat czystej bzdury. Kiedyś byli w Polsce ludzie, którzy walczyli z bzdurą, skądkolwiek ona przychodziła. Słonimski wydał nawet kiedyś książkę pod tytułem Moje walki nad Bzdurą, co nie przeszkodziło mu stać się dziś jednym z filarów i największych chwalców owej monstrualnej bzdury, która zasnuła polskie niebo. A jeśli tacy ludzie poszli tak łatwo haniebną drogą degrengolady intelektualnej, to jakże można mieć pretensje do biednego młodego człowieka o to, że bezkrytycznie powtarza jakieś slogany i stara się przypodobać „sferom rządzącym", aby sobie nie zepsuć kariery czy przyszłych możliwości.
Subiektywnie bierze nas po prostu litość. Ale obiektywnie nie podobna nie wspomnieć, że wobec olbrzymiej większości robotników i chłopów, którzy – niekiedy nawet otwarcie – demonstrują swoją wrogość i opozycję do reżymu, pozycja niektórych intelektualistów zbyt łatwo idących na lep komunistycznej propagandy wydaje się nie do obronienia. W niektórych wypadkach obserwujemy zbyt daleko idącą usłużność i naginanie karku. Jak to? Jeśli w niedawnym numerze „Sowieckiej Muzyki" wolno było Chaczaturianowi wystąpić z atakiem na dotychczasowe metody socrealizmu, z atakiem na system zamówień i przesadne kontrolowanie kompozytorów, to nikt nie wmówi nam, że kompozytorzy polscy nie mogliby w tej chwili wszcząć takiej samej dyskusji i takiego samego ataku na socrealizm na terenie polskim. Powołanie się na dyskusję sowiecką byłoby w tym wypadku dla nich zupełnie pewną kartą ochronną. Ale do tego trzeba minimum ducha oporu i pewnej wewnętrznej niezależności. Niezależności, bez której nie można być intelektualistą.
Bo dostarczanie gotowych pomysłów i „idei" przez usłużnego Sokorskiego, prowadzi jedynie do zupełnego upadku i degrengolady poszczególnych artystów. Lepiej nie zapominać, że muzyki też nie pisze się „za pomocą idei", ale zawsze i nieodmiennie jedynie za pomocą dźwięków.