Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 30 wyemitowana 12 listopada 1952
W poprzedniej pogadance zajmowaliśmy się smutnymi i ponurymi zmianami, jakim uległa muzykologia polska w okupowanym przez Sowiety kraju. Dziś pragniemy przejść na teren muzyki praktycznej, zastanowić się nad niektórymi aspektami obecnej twórczości muzycznej w kraju.
Otóż nie da się zaprzeczyć, że muzyka polska rozwijała się w ciągu XIX wieku w sposób dość nienormalny. Ogromna, na światową miarę, postać Chopina nie wywołała w muzyce polskiej żadnej rewolucji, muzyka Fryderyka nie stworzyła w swym własnym kraju szkoły, nie wydała następców, a wpływ jej na muzykę polską odbywał się raczej rykoszetem, pośrednią drogą, poprzez wpływ, jaki Chopin wywierał na całą muzykę światową. Drugi wielki nasz kompozytor tego czasu, Moniuszko, był znów artystą którego przygniotły prowincjonalne warunki artystyczne ówczesnej Warszawy. To one obcięły mu skrzydła, które przygotowywały się do znacznie wyższego lotu, to one zwęziły jego możliwości twórcze, ograniczając je do kilku świetnych oper, wzruszających dla nas, ale nie stanowiących bardzo wielkich pozycji w repertuarze światowym. A wokoło tych dwóch postaci kręciło się nieznaczne kółko muzyków, którzy odegrali wprawdzie ważną rolę w naszym życiu muzycznym, ale którzy na pewno nie podnieśli go na światowy, wysoki poziom. Na początku naszego stulecia pojawiają się znów kompozytorzy o nazwiskach przynoszących powiew nowości i Zachodu. Karłowicz w swych pięknych poematach symfonicznych wprowadza do Polski ostatnie doświadczenia szkoły powagnerowskiej, a Karol Szymanowski kończy tę pracę definitywnym związaniem muzyki polskiej z Francją i Zachodem, z impresjonizmem Debussy'ego i ostatnimi nowinkami Strawińskiego i innych. W tych latach i dzięki tym kompozytorom muzyka polska stanęła w pierwszym rzędzie muzyki europejskiej. W latach międzywojennych wykształcił się w Polsce cały szereg młodych kompozytorów, a wykształcił się na trwałej i zdrowej podstawie ścisłego związku z tym wszystkim, co się działo współcześnie w całej muzyce europejskiej. Pozycja muzyczna Polski jest dziś na ogół poważna, a współcześni kompozytorzy polscy – przynajmniej niektórzy – są na Zachodzie szanowani i doceniani. A jeśli ich muzyka nie jest grana w tym stopniu, w jakim na to zasługuje, to wina tego stanu rzeczy leży w smutnych warunkach politycznych i obecnym skłóceniu świata.
Oczywiście prawdziwy, twórczy kompozytor, artysta, który swą sztuką wnosi coś istotnie oryginalnego, jest istotą raczej rzadką i nie rodzi się na pewno codziennie. Co nie przeszkadza, że wśród licznego grona dzisiejszych kompozytorów polskich w kraju znajduje się na pewno kilku ludzi uzdolnionych i utalentowanych. Wojna nie dała rady artystom polskim, tak jak nie dała rady całemu narodowi. Ale jeśli straszliwe warunki wojenne nie załamały muzyków i artystów w kraju, to istnieje obawa, że może ich załamać obecna atmosfera, że może ich wykoleić dzisiejsza pozycja uprzywilejowanej arystokracji reżimu.
Nie należy bowiem zapominać, że piękna i zaszczytna nazwa artysty pociąga za sobą wysokie zobowiązania moralne, pewna konieczność zachowania w sztuce odpowiedniego poziomu etycznego – po prostu wymaga moralności i uczciwości artystycznej w najwyższym stopniu. Obowiązkiem artysty-twórcy jest zachować nieubłaganą i niezachwianą szczerość wyrazu, dać obraz niezafałszowanej prawdy. Jedynie wówczas dzieło sztuki posiada owe czyste walory duchowe, humanistyczne, których realizacja jest celem jego istnienia. Sztuka, która przestaje być równocześnie prawdą, traci wszystkie swe cechy spirytualistyczne i spada do rzędu błahej, bezdusznej gry form, słów czy kolorów. Można mówić lub pisać o sztuce najdziwniejszymi łamańcami, najmętniejszymi pseudo-głębokimi zawijasami skomplikowanych zdań marksistowskich; nie przesłoni to w niczym tej najprostszej formuły: że sztuka aby była istotnie dobra i twórcza musi być wiernym zwierciadłem niezakłamanej moralności i prawdy wewnętrznej. Dlatego wydaje się nam, że sytuacja w jakiej znaleźli się artyści polscy w kraju może ich zaprowadzić bardo wysoko, ale i bardzo nisko. Wysoko w sensie zewnętrznym, materialnym, a nader nisko w sensie wewnętrznym, jeśli chodzi o istotną moralność i prawdziwą wartość ich sztuki.
Artysta polski – podobnie zresztą jak każdy intelektualista – ma dziś w Polsce pozycje uprzywilejowaną, pozycję która może zaspokoić drobne, naiwne ambicyjki, ale która nie może równocześnie nie napełnić tak zwanego przyzwoitego artysty uczuciem głębokiego wstydu. W przeciwieństwie bowiem do przygniatającej większości społeczeństwa polskiego artysta polski nie zaznaje głodu i zimna, powodzi mu się materialnie wspaniale, a reżim otoczył go prawdziwie cieplarnianą atmosferą komfortu. Kompozytor jest dziś w Polsce osobą znaną, nazwisko jego nie schodzi z łamów prasy, jego praca jest dyskutowana, omawiana, jest w centrum zainteresowania opinii publicznej – oczywiście tej sztucznej opinii, która dochodzi do głosu w oficjalnej prasie. Nie wiem, czy ci artyści, którzy z taką skwapliwością korzystają z hojnej kieszeni rządu zdają sobie sprawę z tego, co też o nich myślą szerokie warstwy społeczeństwa, co o nich myślą ci, którzy są często głodni, którym brak najprostszych lekarstw czy przedmiotów codziennego użytku, ci w końcu, którym w każdej chwili grożą podwładni pana Radkiewicza, z którym niektórzy artyści potrafili nawiązać tak miłe i pozbawione wszelkich tarć stosunki towarzyskie. W każdym razie może to w przyszłości doprowadzić do jaskrawego zdyskredytowania wszelkich walorów intelektualnych w opinii społeczeństwa. Taki objaw byłby bardzo smutny dla dalszego rozwoju kultury polskiej, ale jeśli nastąpi, to wina będzie niestety po stronie intelektualistów.
Wiemy oczywiście, że wśród artystów w kraju jest cały szereg takich, którym ich uprzywilejowana sytuacja stoi w gardle. Wiemy, że są tacy, którzy cierpią i boleją nad straszliwym zakłamaniem, którego dowody muszą składać codziennie, ale jest też liczne grono takich, którzy względnie łatwo poszli na ów suto okraszony chleb reżimowy. Zadowolone z szybkiej kariery twarze tych nowych abderytów zdają się nie pamiętać o zdradzie, jakiej dokonali wobec siebie samych, wobec sztuki, w końcu wobec wiekowych tradycji kultury polskiej. Proszę wziąć do ręki na przykład esej Andrzejewskiego pod tytułem: Pisarz a Partia, a zauważycie państwo sami, jak straszliwa ruina moralna przypada w udziale tym intelektualistom, którzy zdradzili swe powołanie. A takich jest przecież więcej! Wypłynęła już przecież na wierzch cała fala różnych ludzi, którzy z tytułu swojego zajęcia winni być nazwani artystami, poetami, czy też pisarzami, ale którym treść tego co robią odbiera wszelkie oprawo do nazwy artystów. To są ci, którzy kłamią każdym słowem, każdym obrazem, każdą metaforą poetycką; to są ci, którzy dają w swoich – pożal się Boże – dziełach obraz rzeczywistości polskiej najzupełniej kłamliwy i niezgodny z prawdą; to są ci, którzy mogą wprawdzie na okładce swych powieści napisać tytułRzeczywistość, ale którzy wiedzą doskonale, że naród polski nigdy się nie pogodzi z taką rzeczywistością. Bo co innego jest robić koncesje dla uratowania cenniejszych, istotnych wartości, a co innego brać żywy udział w ciągłym i stałym apologizowaniu reżimu w celu zrobienia osobistej kariery.
Ot, weźmy jakikolwiek z brzegu przykład, bo jest ich niestety dość wiele. Hasał sobie po muzyce polskiej przez długie lata nieszkodliwy dla nikogo grafoman, niejaki pan Gradstein. Mówię: nieszkodliwy dlatego, że każdemu wolno w czterech ścianach skrobać na cierpliwym papierze nutowym. Ale jeżeli w ciągu dwudziestu lat przedwojennych nie usłyszeliśmy na żadnym koncercie ani jednego utworu pana Gradsteina, to domyślą się państwo sami, że dzieło jego musiało być widocznie pozbawione wszelkiej wartości. Muzycy uśmiechali się dobrotliwie, kiedy była mowa o Gradsteinie. Ale po wojnie pan Gradstein zabrał się do dzieła i stał się nagle "jednym z najwybitniejszych kompozytorów polskich". Po prostu napisał kantatę pod tytułem Słowo o Stalinie. To go postawiło. Ta kantata jest tak bezsensowną grafomańską brednią muzyczną, że można by się śmiać do rozpuku, gdyby nie ponury dźwięk słowa "Stalin" nie odbierał ochoty do śmiechu. I kompozytorzy polscy spędzeni na zjazd musieli godzinami dyskutować nad tym utworem, dziełem zwykłego grafomana. To jeszcze rozumiemy. Wiemy, że istnieje obowiązek zabrania głosu w dyskusji. Zresztą na tej dyskusji skrytykowano utwór widocznie za mocno, skoro jeden z muzyków – i to taki, który krytykował najostrzej – poprosił na drugi dzień znów o głos i po prostu zmienił swoją opinię mówiąc, że poprzednio niedostatecznie docenił i zrozumiał utwór. Więc powtarzam – to rozumiemy, do tego jest się zmuszonym. Ale dlaczego pan Mycielski, sam również kompozytor, poczuwa się do obowiązku drukowania peanów na cześć tej kantaty – tego nie rozumiemy i to właśnie potępiamy. Pan Mycielski, którego nikt nie uważa za dobrego kompozytora, ale któremu nie odmawiamy pewnej inteligencji, rozczula się nad wartościami poetyckimi tekstu Broniewskiego, z którego przytoczymy taką pełną poezji strofę:
Pieśni Pottiera w krwawej glorii
Dalej szum pokoleniom!
"Rewolucja – to parowóz historii"
Powiedział Marks, zrobił Lenin.
Piękne, prawda? Albo ta druga strofa:
Pokój, pokój, pokój!
Pokojem oddycha świat!
Ty go strzeżesz, opoko,
Związku Republik Rad!
Mam nadzieję, że państwo ocenili poetycką wartość wołacza: "ty, Związku". A pan Mycielski rozczula się dosłownie, że "Przecież to i aktualne, i potrzebne, i niewątpliwie zrozumiałe dla najszerszych mas, a przy tym w swym emocjonalnym wyrazie pełne tego ciepła, które w wielu momentach wzruszyć może słuchacza". Ano, Mycielski też chce zrobić swoją mizerną, małą karierkę, Zarzuca nawet Gradsteinowi, że po okrzykach chóru wołającego "Stalin, Stalin" dał w swojej kantacie słowa: "Jego imię – Walczący Świat, Nadzieja!" jednemu tylko solowemu głosowi. A Mycielski wolał by. aby cały chór śpiewał co tchu w piersiach, że Stalin jest nadzieją, bo – powiada "Gdyby punkt kulminacyjny przerzucić na słowo nadzieja, to i muzycznie, i ideologicznie zyskałaby całość tej części."
Możliwe, że słuchacz da się przekonać krzykiem całego chóru, choć co do mnie, to raczej powątpiewam w to. A zresztą Mycielski nie ma tu nic do krytykowania, skoro – jak sam powiada – w radio moskiewskim powiedziano, że ta kantata Gradsteina to "jedno z najwybitniejszych dzieł ostatnich czasów". Moskwa locuta, więc sprawa jest załatwiona.
Natomiast w dalszym ciągu artykułu Mycielskiego na cześć wielkiego Gradsteina autor rozprawia się z jakimiś wstrętnymi plotkami, które pomniejszają gradsteinowską wielkość. Powiada Mycielski, że to nie prawda, jakoby Gradstein nie sam pisał swoją kantatę, jakoby ją za niego napisał kto inny. Przeciwnie, Mycielski zapewnia nas, że znakomity autor sam skomponował swe dzieło. Natomiast przyznaje, że instrumentację zrobili rzeczywiście inni i pewne fragmenty zostały w partyturze napisane przez osoby, które – jak skwapliwie dodaje – pracowały jednak pod kierunkiem autora. Osobiście żałuję tego, bo jestem przekonany, że utwór byłby jednak lepszy, gdyby go pisały jedynie owe tajemnicze "osoby" bez kierownictwa "autora". Tak to, jak państwo sami widzą, nawet najpoważniejsze problemy prowadzą czasem w dziedzinę czystej humorystyki.
Ale dość już Gradsteinów, Mycielskich i tym podobnych. Wróćmy do prawdziwej sztuki. Ponieważ zaczęliśmy od mówienia o kantacie, a zatem o formie wokalno-instrumentalnej, pozwolimy sobie zaproponować państwu wysłuchanie fragmentów wielkiego dzieła również wokalnego, ale napisanego w stylu "zgniłego Zachodu". Napisał je Artur Honegger, sam jeden, bez żadnej pomocy "innych osób".
[Fragment muzyczny: A. Honegger, Król David]