1952

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 16 wyemitowana 22 sierpnia 1952

 

W naszej poprzedniej audycji nadaliśmy państwu fragmenty z pierwszego aktu mozartowskiego Don Juana.  Źle mówię: Don Juana, ponieważ to wielkie dzieło skomponowane zostało do włoskiego tekst, poszło w świat pod włoską nazwą Don Giovanni i wszelkie dotychczas przedsiębrane próby przełożenia libretta na jakikolwiek inny język okazały się bezowocne. Muzyka tej opery jest tak zrośnięta z tekstem włoskim, że nie można jej od niego odseparować i w końcu zostało przyjęte, że wystawia się to dzieło na całym świecie w języku włoskim. A więc zostawmy tytuł Don Giovanni. Otóż dziś nadamy fragmenty z drugiego i ostatniego aktu. Zakończymy je sławnym finałem, w którym zjawia się duch Komandora, aby ukarać śmiercią „rozpustnika i uwodziciela drwiącego ze wszystkich praw ludzkich i boskich”.

 Taka jest bowiem treść tej opery. Liczne przestępstwa Don Giovanni, uwiedzenie tylu kobiet zostanie w końcu ukarane we właściwy sposób – co nie przeszkadza, że opera kończy się względnie wesoło i nie na darmo nazywa się „opera giocosa”.

 Tragiczna historia Don Juana jest jednym z mitów naszej cywilizacji – podobnie jak historia doktora Faustusa, czy też Cyda i Szimeny. Syntetyzuje bowiem pewien stan emocjonalny, daje wyraz ogólnej postawie moralnej i wyciąga wnioski nader ważne dla człowieka łacińskiej cywilizacji. Całe mnóstwo sztuk i dramatów, których Don Juan był bohaterem dowodzi, że każde pokolenie ma swe własne spojrzenie na jego problematykę. Jest to człowiek niezaspokojony, goniący za miłością idealną, szukający definitywnego wypełnienia życia w ramach, w których to jest nieosiągalne – stąd grzęźnie w coraz bardziej negatywnym stosunku do świata. Dlatego też autorzy XVII-wieczni używają w zakończeniu wszystkich możliwych środków, aby wydobyć moralizatorską pointę w całej tej historii. Wszystkie gromy potępienia walą się na głowę Don Juana – epoka kontrreformacji nie mogła reagować inaczej na jego zbrodnię. Ale XVIII-wieczny pogląd jest już inny. Autorzy tego okresu stępiają ostrze potępienia, wyprowadzają problem Don Juana raczej na teren moralny i znajdują dla niego cień usprawiedliwienia na wiecznej kondycji człowieka. Przenoszą problem na płaszczyznę psychologiczną i tłumaczą zbrodnie Don Juana jego dążeniem do znalezienia ostatecznego celu w życiu doczesnym, do zupełnego wyżycia się i zrzucenia więzów krępujących jednostkę. To stanowisko było normalne dla poglądów XVIII wieku, który w dziedzinie stosunków jednostki i społeczeństwa nie miał tak ciężkich obciążeń i komplikacji, jak te, które nam przypadły w udziale.

I dlatego w rękach Mozarta ten temat utracił swą krańcowość, przestał być opowieścią o sprawiedliwej karze za popełnione zbrodnie. Don Giovanni nie jest w żadnym wypadku człowiekiem potępionym. Zbrodnie Don Juana stają się po prostu pełnymi humoru facecjami hulaki i nie przychodzi nam nawet na myśl w ciągu trzech czwartych opery, aby jego perypetie wzywały kary śmiertelnej. Ale przychodzi końcowa scena, w której z tonu wesołej opery Mozart przechodzi nagle – w momencie ukazania się ducha Komandora – w ton jakiejś wstrząsającej muzyki, która przenosi nas w koturnowy świat antycznego tragizmu. Tu Don Giovanni urasta do rozmiarów symbolu i rzecz odbywa się już na terenie ogólnoludzkim. Ta niezapomniana scena, w której Komandor wymierza sprawiedliwość przenosi nas nieomal w nastrój ekspresjonizmu XX wieku i mogłaby stanowić godne zakończenie jakiejś współczesnej opery o Don Juanie. Ale Mozart był dzieckiem swego wieku i dlatego po tej scenie zakończył swą operę finałem, w którym postacie sztuki – żyjące i te, które przed chwilą zostały zabite – przypominają nam, że wszystko co istnieje należy rozpatrywać bez fanatyzmu, bez skrajności, z mądrym uśmiechem współzrozumienia.

 Jak cała sztuka Mozarta, tak i ta opera jest przecież opowieścią o granicach szczęścia ludzkiego w ramach mądrej i zrównoważonej epoki. Może dlatego właśnie ludzie naszych krwawych i bezlitosnych czasów zwrócili się z taką miłością i zrozumieniem w stronę sztuki mozartowskiej. Może to właśnie spowodowało jej dzisiejszy renesans. Bo dziś Mozart opowiada o szczęściu ludzkim epoki, która zagubiła tajemnicę szczęścia. W ostatecznym obrachunku odbiera on rzeczom ich tragiczny aspekt. Z groźnej, tragicznej sztuki Beaumarchaisa pozostała w mozartowskim Weselu Figara rozkoszna komedia intryg, która w niczym nie przypomina zbliżającej się rewolucji. A Don Giovanni z historycznej figury potępionego na wieki grzesznika, staje się młodym człowiekiem pełnym wdzięku i czaru, którego przestępstw nie możemy brać na serio. Świat Mozarta kończył się na jego oczach – stąd ów przebłysk tragizmu w końcowej scenie Don Juana, ale w sumie ten świat był dość radosny, dość promienny, a przede wszystkim zbudowany na dość pewnych zasadach moralnych, aby móc sobie pozwolić na uczynienie z Don Juana postaci sympatycznej i nie szukać dla niego kary wiecznej. Nie mieszano wtedy Boga do wszystkich małych spraw ludzkich, jak to się czyni dziś. Podstawy moralności nie były nadwyrężone, a zatem nie było powodu zajmować się werdyktem w procesie Don Juana. Nie było powodu do wydawania sądu, który przecież nie należał do człowieka. A sąd Mozarta nad swoim bohaterem odbywa się w ramach czysto ludzkich.

Nie możemy wskrzesić równowagi i czaru tej minionej epoki, ale być może tym więcej przemawia do nas sztuka tamtych czasów i jej nieosiągalne dla nas, wzorowe, klasyczne proporcje.

[Fragment muzyczny: Fragmenty z II aktu opery Mozarta Don Giovanni w wykonaniu  Metropolitan Opera Company pod batutą George’a Szella]