1952

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 28 wyemitowana 28 listopada 1952


Niedawno zmarł w Poznaniu Adolf Chybiński. Stosunkowo nieznany szerszej opinii publicznej polskiej, człowiek ten zasługuje na jak najserdeczniejsze i pełne czci wspomnienia. Nestor muzykologów polskich, Chybiński, był jednocześnie największą indywidualnością z pomiędzy tych wszystkich, którzy kiedykolwiek zajmowali się u nas sprawą naukowych badań nad muzyką. Naukowiec z usposobienia i charakteru, miał Chybiński równocześnie szeroko otwarte oczy i uszy na to wszystko, co się działo wokoło niego. Towarzysz bojów i walk Szymanowskiego i Karłowicza, we wczesnych latach dziewięćsetnych, walk toczonych z konserwatyzmem i zaściankowością ówczesnej naszej krytyki muzycznej, był Chybiński ostatnim – obok Fitelberga – z grupy Młodej Polski w muzyce.

Jego dorobek naukowy jest olbrzymi i rewelacyjny. Przed Chybińskim zajmowali się w Polsce muzykologią ludzie wprawdzie pełni dobrych chęci, ale niestety pozbawieni odpowiednich kwalifikacji fachowych. Dopiero czterdziestoletnia działalność Chybińskiego na katedrze Uniwersytetu Lwowskiego uczyniła z muzykologii polskiej dyscyplinę naukową, dopiero on wychował kadry młodszego pokolenia muzykologów, uzbrojonych w odpowiednie kwalifikacje naukowe. Niesłychana żywotność i młodość Chybińskiego pozwoliła mu przerzucać się od zagadnienia do zagadnienia, oświetlając każde z nich w sposób rewelacyjnie nowy i nadrabiając zaległości muzykologii polskiej. Terenem zainteresowań Chybińskiego i pomnikiem jaki sobie wystawił w sercach muzyków polskich był fakt przekopiowania i przepisania przez niego niemal wszystkich zabytków dawnej muzyki polskiej, jakie spotykał w rozlicznych bibliotekach. Otóż ogromna większość tych zabytków została podczas okupacji zgromadzona w bibliotece Krasińskich w Warszawie i tam świadomie, z rozmysłem spalona przez Niemców. Ponieważ chodziło o rękopisy i inkunabuły, zatem zrozumieją państwo sami, że ten czyn, okrywający niewypowiedzianą hańbą naród, przez który został dokonany, miał na celu po prostu wymazanie raz na zawsze z historii wszelkich wiekowych tradycji kultury polskiej. I oto okazało się, że Chybiński był w posiadaniu odpisów niemal wszystkich spalonych zabytków muzycznych, odpisów, które dokonał benedyktyńską, żmudną pracą całego życia. Tego nie wolno nam mu nigdy zapomnieć. Odwiedziłem go w grudniu czterdziestego czwartego roku, w okresie kiedy ukrywał te opisy w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem. W zimnej, nieopalonej mansardzie Chybiński siedział okryty kocami na straży swoich skarbów i z rozpromienioną twarzą opowiadał o tym, co udało mu się tak wspaniale uratować.

Po wojnie – wobec niemożności powrotu do Lwowa – objął Chybiński katedrę muzykologii na Uniwersytecie Poznańskim. I znów seminarium jego stało się pepinierą młodych muzykologów. W tym czasie wydał wspaniałą dwutomową monografię Karłowicza, oraz liczne zbiory etnograficzne polskiej muzyki ludowej, zbiory, w których jego nieporównana erudycja pozwoliła mu uzupełnić niektóre luki i niedopatrzenia Kolberga.

I jeszcze jeden rys, którego niepodobna nie wspomnieć. W przeciwieństwie do większości muzykologów, Chybiński nie był człowiekiem, który zamykał się w ciasnych ramach swojej dyscypliny. Szedł zawsze za tym, co nowe i młode. W młodości – jak już wspomniałem – był przysięgłym obrońcą i największym przyjacielem Karłowicza i to w najcięższym okresie walk Karłowicza z zaśniedziałością ówczesnej Warszawy. Później cała ogromna praca Szymanowskiego i Fitelberga znalazła w nim apologetę i wielbiciela, który zrobił w Polsce więcej, niż ktokolwiek inny dla triumfu idei reprezentowanych przez tych artystów. I w końcu niech mi wolno będzie wspomnieć ze szczególnym wzruszeniem serdeczną opiekę i przyjaźń, jaką Chybiński otaczał działalność kompozytorów młodszego pokolenia – pokolenia międzywojennego. Mieliśmy w nim oddanego przyjaciela i wyrozumiałego krytyka, który ogromem erudycji i szerokością swych horyzontów prostował często nasze – niekiedy ułomne – poczynania.

Jakby przez ironię losu Chybiński odszedł w chwili, kiedy wszystkie ideały jego życia poszły w gruzy, kiedy pod obuchem okupacji sowieckiej zamarła w Polsce wszelka wolność naukowego badania, kiedy wszystko i wszyscy muszą służyć jednemu tylko celowi: zakuwaniu żywego narodu i żywej myśli polskiej w kajdany. Znaleźli się w Polsce muzykologowie, którzy nie mając żadnych fachowych danych na to, aby zrobić karierę naukową przed wojną, w atmosferze wolności badania, uchwycili się kurczowo dialektycznej estetyki marksowskiej i usiłują za pomocą ultra-konformizmu reżymowego zająć czołowe pozycje. Na katedrze muzykologii Uniwersytetu Warszawskiego rozpiera się pani doktor Zofia Lissa, której ta wysoka funkcja naukowa nie przeszkadza być równocześnie szpiclem Urzędu Bezpieczeństwa i bratnich instytucji sowieckich. Odczuwam niesmak na myśl, że w pogadance poświęconej takiej postaci jak świętej pamięci profesor Adolf Chybiński wypadło mi zacytować nazwisko osoby, o której – mówiąc oględnie – można powiedzieć wszystko złe, ale nic dobrego. Zresztą od użycia w tym wypadku określeń znacznie dosadniejszych powstrzymuje mnie jedynie wzgląd na to, że chodzi o osobę płci żeńskiej.

Otóż pani Lisa przygotowywała sobie od dawna ową wymarzoną pozycję opiekuna polskiej muzyki. Podczas wojny służyła wiernie w Moskwie – oczywiście w osławionym „Związku Patriotów” niewiadomo dlaczego „Polskich”. A po wojnie przyszło chwytanie wygodnych i lukratywnych stanowisk. Pani Lissa zostaje dyplomatą, jest attaché kulturalnym ambasady polskiej – znowu w Moskwie, jako że tam czuje się najlepiej. Ale nie zagrzewa tam długo miejsca, wraca do Warszawy, opowiadając zresztą wszem wobec z dużą naiwnością, że podała się do dymisji, ponieważ nie mogła jakoby znieść nastrojów antysemickich panujących w Rosji. W Warszawie po puszczeniu w ruch wszystkich koligacji partyjnych nietrudno jej przyszło zostać dyrektorem Departamentu Muzyki w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Na tym stanowisku zaczęła pokazywać pazurki. Poszła w ruch kampania przeciw wszystkiemu co zachodnie, przeciw zgniliźnie artystycznej płynącej z Zachodu. Oczywiście pani Lissa zwalcza jedynie sztukę zachodnią, natomiast uwielbia zachodnią modę kobiecą, o czym dobrze wiedzą artyści polscy, wyjeżdżający z koncertami do Paryża, jako że za każdym razem wracają do kraju objuczeni sprawunkami dla pani Lissy. Okazuje się, że nawet „żelazni komuniści” mają czasem niejaką słabość do jedwabiów francuskich. Ale mniejsza o to. Dziś cel życia pani Lissy został – chwilowo – osiągnięty. Jest profesorem uniwersytetu, wbija w głowy młodzieży ukochaną estetykę marksistowską i stara się zniszczyć wszystko to, co w muzyce polskiej było wartościowe. Pani Lissa publikuje bardzo wiele i polskie periodyki muzyczne zalane są jej tasiemcowymi, złą polszczyzną i żargonem partyjnym naszpikowanymi artykułami. Oczywiście dla „naukowca” sowieckiego chowu już samo komentowanie każdej wypowiedzi nieomylnego wodza może całkowicie wypełnić działalność naukową. Nie potrzeba przecież – a nawet nie wolno – mieć swoich własnych koncepcji. W dziedzinie muzycznej wystarczy jedynie cytować i komentować to, co powiedzieli tacy znakomici muzycy jak Stalin, Żdanow lub Malenkow. Toteż pani Lissa robi to z iście kobiecym fanatyzmem. Sławne zdanie Stalina o roli „bazy” i „nadbudowy”, i o konieczności zniszczenia zużytej nadbudowy, zdanie które przetłumaczone na ludzki język oznacza tragedię, rozpacz i nieszczęście milionów ludzi, tak komentuje nasz miły muzykolog:

[…] w słowach tych odnajdujemy wyjaśnienie tego wszystkiego, co zachodzi w muzyce radzieckiej. Odnajdujemy sens walki jaka się w jej ramach toczyła i toczy, a także sens konfliktów w naszej muzyce z takim trudem przechodzącej na nowe ideologiczne pozycje. Bo cała walka jaka się toczyła dawniej w muzyce radzieckiej, a dziś w tak ostrej formie ujawnia się i w naszej muzyce, nie jest niczym innym, jak właśnie ideologiczną, walką klasową. Walka o zachowanie środków wyrazu w muzyce, wykształconych w ostatniej fazie kapitalizmu, względnie walka przeciw nim, to właśnie nic innego, jak odbicie walki klasowej, walki dnia dzisiejszego na odcinku muzycznym. Bo walka przeciw czy za starymi środkami muzyki, to walka przeciw czy za starą funkcją muzyki, starymi założeniami estetyki, z których ona wyrastała, a dalej idąc: walka o stare założenia filozoficzne, światopoglądowe i formy bytu z których one wyrosły. Względnie walka przeciw tym wszystkim ogniwom jednolitego łańcucha: przeciw środkom, przeciw treściom, przeciw założeniom estetycznym, przeciw filozofii, przeciw formom ustrojowym epoki, która już na naszych oczach zupełnie upada, mija, kończy się.

Jednym słowem, jak wynika z tych mętnych, tasiemcowych wypowiedzi, zadanie jakie ci nowocześni prorocy wyznaczają muzyce są nader konkretnej natury. Muzyka ma pomagać w zakuwaniu ludzi w kajdany niewoli, ma pomagać owemu straszliwemu wynaturzaniu i wypaczaniu dusz ludzkich, ma pomagać w wyniszczeniu całych grup społecznych, ma pomagać w definitywnym odebraniu człowiekowi Boga, wiary i wszystkiego tego, co było dotychczas dla człowieka najcenniejsze. Gdyby te zamierzenia były wyrazem tendencji całego społeczeństwa, można by je zwalczać lojalnie, na zasadzie normalnych dyskusji ideologicznych. Rola artysty polegała dawniej zawsze na wypowiadaniu tendencji i myśli swego społeczeństwa dlatego, że czuł i myślał, przeżywał i reagował tak samo szczerze jak szczerze i bez przymusu czuli i reagowali wszyscy z jego gromady. Ale w systemie sowieckim nie ma żadnej opinii publicznej, nie ma żadnych prądów spontanicznie powstających i krążących w społeczeństwie. Jest jedynie opinia urzędowa i pogląd oficjalny, właśnie taki, jak to pobożne życzenie dotyczącej owych form ustrojowych, które jakoby mają „zupełnie upadać, przemijać i kończyć się już”. Artysta w systemie sowieckim nie wypowiada żadnych tendencji swego narodu i swych współczesnych. Wypowiada on jedynie marzenie owej cieniutkiej, do gruntu skorumpowanej warstwy rządzącej, która narzuca mu stanowisko pełne fałszu i kłamstwa, stanowisko, które nie wyraża ani jego własnego przeżycia, ani też nie jest wyrazem myśli krążących w otaczającym go społeczeństwie.

Ten podstawowy fałsz wychodzi na wierzch przy każdej okazji, bije w oczy – a nas muzyków w uszy – ilekroć przychodzi nam skonfrontować się z osiągnięciami tak zwanej sztuki socrealistycznej.

Ale myśl, że ktokolwiek mógłby w systemie bolszewickim zachować wewnętrzną niezależność jest dla panów z Kremla tak nieznośna, że uważają iż lepiej zniszczyć wszystko, aniżeli pozwolić na ten cień niezawisłości, potrzebny do stworzenia dzieła naprawdę wartościowego i cennego. A poza tym sztuka ma dostarczyć argumentów propagandowych i apologetycznych, tam, gdzie argumenty rozumowe zawodzą. Oto co powiedział na ostatnim zjeździe kompozytorów polskich pan minister Sokorski, bolszewicki spec od spraw artystycznych:

Podstawą i zasadniczą funkcją sztuki jest jej praca ideologiczna, która winna pomóc człowiekowi orientować się w naszej rzeczywistości, która go uodpornia na trudności, która czyni zeń nowego człowieka, człowieka epoki socjalizmu. Sztuka tym różni się od publicystyki, od nauki, czy też od konkretnej, codziennej pracy propagandowej, że oddziałuje na człowieka nie bezpośrednią argumentacją, ale poprzez obraz artystyczny, który jest dopiero przesłanką dla uogólnienia ideologicznego. A więc przemawia do człowieka nie tylko od strony agitacyjnej, lecz w pierwszym rzędzie od strony emocjonalnej, od strony przeżyć człowieka, od jego psycho-ideowych doznań artystycznych.

To ładnie – choć nieco naiwnie – że pan Sokorski tak otwarcie przyznaje, iż należy użyć muzyki do celów agitacyjnych właśnie dlatego, że jej domeną nie jest rzeczowa argumentacja, i że jej działanie jest raczej – jak mętnie powiada – od strony psycho-ideowych doznań artystycznych. Rzeczywiście, trudno przekonać Polaka rzeczowymi argumentami, że teraz mu lepiej niż za rządów polskich, że teraz jest wolny, a przedtem nie był, że teraz jest bogaty a przedtem umierał z głodu. Wobec tego wygodniejsze się wydają owe argumenty „psycho-ideowe”, jak mówi pan Sokorski, które zmuszają człowieka do codziennego konsumowania sztuki apologizującej Stalina i reżym. Trzeba się czuć bardzo niepewnie w siodle, aby się rzucać na takie i tym podobne chwyty propagandy „emocjonalnej” i trzeba zupełnie nie znać psychiki polskiej, aby przypuszczać, że dzięki tym dziesiątkom kantat i symfonii ku czci Stalina i koleżków ktokolwiek w Polsce naprawdę pokocha „wodza postępowej ludzkości.”

I to właśnie napawa nas największą otuchą. Nie pomogą wszystkie wysiłki politruków. Reakcja publiczności na prawdziwie poważną i istotnie polską muzykę pozostanie zawsze entuzjastyczna. Potępiając haniebną zdradę intelektualną niektórych naszych artystów, tych, którzy z takich czy innych powodów poszli na lep destrukcyjnej pracy reżymu, myślimy jednocześnie jak najserdeczniej o tych, którzy w kraju, w największym trudzie i w najcięższych warunkach moralnych bronią resztek niezależności muzyki polskiej. Jesteśmy od siebie odcięci faktami chwilowej, przemijającej natury politycznej. Ale nieprzemijająca jest muzyka. Dlatego prosząc was, drodzy słuchacze, abyście zechcieli posłuchać dziś jednego z największych dzieł muzyki polskiej, oddamy głos artystom krajowym. Będą oni umieli przekształcić w żywy dźwięk całe piękno i czar zaklęty w partyturę tego dzieła.


[Fragment muzyczny: Karol Szymanowski, I Koncert skrzypcowy]