1958

Audycja z cyklu Okno na Zachód nr 298 wyemitowana 28 lipca 1958


W ostatnich kilkunastu latach przeminęła dość gruntownie moda na roman-fleuve, na owe wielkie, wielotomowe cykle powieściowe, które cieszyły się takim wzięciem w latach międzywojennych. Galsworthy i Roger Martin du Gard wprowadzili wtedy "w obieg" literacki typ powieści niezmiernie rozbudowanych, z olbrzymią galerią postaci - powieści, których ambicją było danie monografii całego środowiska i epoki. Te powieści miały charakter par excellence epicki, opisowy i dlatego może lepiej nie łączyć ich z dziełem Prousta - równie napęczniałym od bogactwa szczegółów, ale zajmującym się raczej monografią psychiki jednostki, starającym się dogrzebać do samego sedna naszych intymnych przeżyć i odruchów.

Zresztą cała ta epoka tasiemcowych powieści, niekończących się perypetii rodzinnych i opisów coraz to nowych wydarzeń, wydaje się nam należeć do przeszłości raczej odległej. Czyż nie jest rzeczą charakterystyczną, że wielki pisarz następnego pokolenia - mam tu na myśli Sartre'a - porzucił w pół drogi i w ogóle nie dokończył swego wielkiego cyklu powieściowego, zamierzonego jako wielotomowa analiza lat wojny?

Wydaje się, że dziś zmniejszyły się nieco ambicje powieściopisarza. Autor dzisiejszy nie może przyjmować postawy tołstojowskiej, kreować się apostołem czy sędzią świata - może co najwyżej stawiać kilka mniej lub więcej bolesnych znaków zapytania - jak Hemingway, Camus czy Malraux. Oczywiście rozumiemy wszyscy, że powieść - jako gatunek literacki - nie może dreptać w miejscu, nie może powtarzać starych formuł, nie może poruszać wiecznie tej samej tematyki i posługiwać się tą samą techniką. Toteż sama formuła powieści zmienia się stale, a w miarę zachodzenia tych zmian konserwatywna krytyka zaczyna zwykle bić na alarm z powodu rzekomego "kryzysu powieści". Ale z punktu widzenia twórczego rozwoju stan "kryzysu" istnieje we wszelkiej działalności artystycznej w permanencji - stale i bez przerwy. Bo nic w sztuce nie stoi na miejscu - wszystko jest we wiecznym ruchu i w stanie ciągłej ewolucji. Dlatego nie powinniśmy się chyba przejmować dzisiejszymi alarmami na temat rzekomego schyłku, "kończenia się" powieści. Bo to, co niektórzy uważają za koniec dotychczasowej formy powieści, jest jedynie zmianą tematyki, zmianą problematyki i hierarchii wartości artystycznych. Co nie przeszkadza, że najnieoczekiwaniej w świecie może nagle ukazać się dzieło frapujące i nowe, a przecież należące pozornie do tych formacji powieściowych, które dziś zdają się definitywnie zanikać. Właśnie niedawno ukazało się takie dzieło - powieść Roberta Musila: Der Mann ohne Eigenschafften. W oryginale niemieckim ta ogromna powieść nie zrobiła sensacji, natomiast jej tłumaczenie francuskie pod tytułem: L'homme sans qualités stało się swego rodzaju rewelacją i dziś - po ukazaniu się wszystkich czterech tomów dzieła - krytyka francuska pisze o Musilu, jako o jednym z największych autorów naszych czasów. Jest to triumf pośmiertny, jako że Musil zmarł szesnaście lat temu na uchodźstwie w Szwajcarii - nie ukończywszy zresztą swej wielkiej powieści. Wydaje się, że można tego pisarza rzeczywiście uważać za swego rodzaju szczytowe ogniwo w rozwoju dzisiejszej powieści psychologicznej.

Nawiasem mówiąc, trudno przetłumaczyć tytuł dzieła. O ile bowiem w oryginale ma on raczej charakter powiedzenia, że chodzi o człowieka bez żadnych właściwości nieprzeciętnych, o tyle z treści książki wynikałby raczej polski zwrot: "człowiek byle jaki". Ale nie o to chodzi. Lepiej powiedzieć kilka słów o samym autorze. Pochodził on z Grazu i przechodził dość bujne koleje życiowe. Po ukończeniu szkoły kadetów był oficerem, później skończył inżynierię, aby po kilku latach przerzucić się na filozofię, którą również studiował bardzo gruntownie. W roku 1906 opublikował dramat, który przeszedł bez żadnego odzewu - i jak się wydaje - słusznie. Później Musil wydał kilka tomów nowel i opowiadań, ale wkrótce po I wojnie światowej usunął się całkowicie z życia literackiego i poświęcił ostatnich dwadzieścia lat życia na pisanie owej wyżej wspomnianej powieści o "byle jakim człowieku" - powieści, która stała się jego "arcydziełem" i tytułem do dzisiejszej sławy.

Pomimo tego, że dzieło pozostało nieukończone, jest to niewątpliwie jedna z najwspanialszych powieści psychologicznych naszych czasów. Ten tytułowy "człowiek byle jaki", Ulrich, należy co prawda do elity socjalnej, kończącej się Austrii Franciszka Józefa, ale brak mu istotnych, głębokich cech charakteryzujących w zdrowym społeczeństwie elitę: brak mu owej nabytej wychowaniem doskonałości zawodowej i intelektualnej, bez której elita przestaje być elitą. Należy on do pokolenia, które przeanalizowało i wywróciło wszystkie odziedziczone walory i ukryło swój "metafizyczny strach" pod maską sceptycyzmu. Zresztą Musil ukazuje nam w wirtuozowski sposób, jak stałe wątpienie w kategoriach intelektualnych dehumanizuje człowieka. Teza raczej ciekawa i dość nowa. Krytyka francuska upiera się, że właśnie największą zaletą książki jest rzucenie jej na tło kończącej się monarchii habsburskiej. Trudno się o to sprzeczać, tym bardziej, że nie wiemy jak wielką rolę mogły w tym grać motywy natury osobistej. Ale wydaje się, że nie w tym tkwi nowość Musila, bo dotychczas nie zbywało nam na dobrych powieściach na ten sam temat - że wspomnimy choćby Marsz Radeckiego Rotha. Ale Musil sięga głębiej: wprowadza nas w sposób mistrzowski w atmosferę wiedeńską roku pańskiego 1913. Za pięć lat cała monarchia obchodzić będzie hucznie siedemdziesięciolecie panowania, które stało się symbolem pokoju, dobrobytu i ustalonych stosunków. Ta feta ma się odbyć w roku 1918... I pięć lat przed tą datą cały ten spokojny i zadowolony z siebie świat nie dopuszcza nawet cienia wątpliwości, że cokolwiek w tej wiekowej budowli może się choćby zachwiać - a cóż dopiero zawalić...

Te początkowe fragmenty dzieła Musila stanowią szeroki, pełen rozmachu obraz epicki. Widzimy galerię postaci jedynych w swoim rodzaju, widzimy pustkę ich życia, od którego wieje nudą i przerafinowaniem. Ulrich - bohater Musila - przechodzi obronną ręką przez okres austriackiej agonii i jego głębsze perypetie psychiczne zaczynają się dopiero w latach powojennych. Ten "bylejaki" bohater ma jednak ważną misję: jest nosicielem posłania autorskiego samego Musila. I jak sam autor, tak i jego bohater zaczyna po wojnie swą wielką "przygodę wewnętrzną", psychologiczną. Jego nienasycenie światem i życiem, szukanie jakiegoś pionu, punktu zahaczenia - to wszystko wypełnia bez reszty życie tego klasycznego "bohatera naszych czasów". I w tej dziedzinie mistrzostwo Musila jest bezsprzeczne, a lancet jego analizy sięga odważnie w najciemniejsze zakamarki psychiki ludzkiej. Ulrich jest dalekim bratem Leopolda Blooma, w którego rysach inny wielki pisarz pierwszej połowy wieku - James Joyce - zamknął wszystkie nasze obawy, podłości, przeciętności, zakłamania..., a także kilka wzlotów.

Jest to oczywiście literatura psychologiczna "poza dobrym i złym". Nie ma w tej książce postaci ciemnych i jasnych, nie ma ludzi głupich czy mądrych. Każdy jest tylko samym sobą, czymś niepowtarzalnym, mieszaniną wszystkich możliwych cech - jest po prostu człowiekiem. Przy całej drapieżności, jaką nacechowane jest to wielkie malowidło epoki i psychiki ludzkiej, nie sposób odmówić temu dziełu ogromnego ładunku poetyckiego. Chwilami odnosi się wrażenie, że poruszamy się wśród cieni, w jakimś wyimaginowanym świecie poetyckim, który jest jedynie tworem czystej fantazji pisarskiej. Ale niedwuznaczne związanie powieści z realiami epoki przywołuje nas szybko do porządku. W sumie książka Musila jest dziełem frapującym i byłoby dobrze, gdyby czytelnicy krajowi mogli jak najszybciej otrzymać jej przekład polski. [Ukazał się dopiero w roku 1971: Robert Musil Człowiek bez właściwości, t. I-IV, tłum. Krzysztof Radziwiłł, Kazimierz Truchanowski, Janina Zeltzer. Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy 1971. Przyp. red.]