1956

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 170 wyemitowana 18 kwietnia 1956

Dla uważnego obserwatora krajowego życia kulturalnego stało sie rzeczą jasną, że w ciągu ostatnich miesięcy zelżała nieco obręcz gniotąca dotychczas bezapelacyjnie wszelką twórczą myśl intelektualną. Oczywiście dalecy jesteśmy od twierdzenia, że to "zelżenie kursu" stanowi jakąś głęboką i istotną zmianę w stosunku komunistów do tego wszystkiego, co potocznie nazywamy "działalnością kulturalną". Przeciwnie, jesteśmy zdania, że w samej zasadniczej postawie nic się nie zmieniło. Cele pozostały te same i w dalszym ciągu wszelka twórczość artystyczna ma służyć i pomagać komunistom w osiągnięciu ich celów politycznych. Zmieniła się jedynie taktyka - zmieniły się metody. Bo widocznie gdzieś "całkiem u góry" zauważono, że dotychczas metoda żelaznego ucisku i administracyjnego dyktowania nie przyniosła zamierzonych rezultatów. Wobec tego postanowiono przejść na system większej swobody, jako że góra partyjna wie doskonale, że artyści i twórcy są już na tyle wydyscyplinowani, że - na ogół biorąc – nie popełnią grubszej gafy i będą wiedzieli w jaki sposób trzymać się kanonów i przykazów. Jest to metoda, która na przykład w sowieckich łagrach dawała doskonałe rezultaty: jeśli więzień głodzony był przez całe lata, to dodanie mu pół kilograma chleba dziennie wydawało mu się rekordem szczęścia i prawdziwym darem niebios. No cóż, wszystko jest względne – nawet wolność.

Możliwe, że są ludzie, którzy uwierzą w tę nową "wolność" sowiecką, ale wydaje się, że więcej jest takich na Zachodzie, aniżeli w krajach, które po wojnie poznały na własnej skórze cały cynizm i perfidię dialektyki komunistycznej. Artyści w Kraju wiedzą, co o tym wszystkim myśleć i nie przychodzi nam do głowy pouczać ich w tym względzie. Ale wszelkie takie zmiany taktyki polityki kulturalnej przynoszą z sobą zawsze pewną ilość "produktów ubocznych", pewną sumę możliwości, które nie leżą na linii celu, ale które tym niemniej należy wykorzystać. Wytłumaczę to jaśniej: skoro przywódcy komunistyczni nawołują do "samodzielności myślenia", byłoby rzeczą niewybaczalną gdyby artyści nie wykorzystali możliwości, jakie się przy tej okazji otwierają. Te możliwości to na przykład próba stworzenia dzieła, nad którym dany artysta w tej chwili pracuje, w sposób całkowicie subiektywny, tak jak artysta je "czuje", bez myślenia o obowiązującej linii. Niech architekt zaprojektuje – jeśli to jest zgodne z jego osobistą estetyką – konstruktywistyczny dom, niech malarz maluje abstrakcyjny obraz, a muzyk komponuje utwór atonalnie. Wszystko, oczywiście, pod warunkiem, że tak rzeczywiście czują. Takie osiągnięcia można obecnie pokazać korzystając z tej krótkiej chwili przerwy między wywróceniem starych zasad socrealistycznych, a ustaleniem jakichś nowych kanonów, które pewno już się powoli legną we wszechwiedzących głowach kremlowskich władców. Parę lat temu tworzenie takich dzieł naraziłoby artystę na utratę zamówień i przymusowe milczenie. Dziś można takie dzieła pokazać, a po ich prezentacji odbędzie się dyskusja, w której na pewno nawet najpotulniejsi będą się bali zbyt ostro potępić inkryminowany utwór czy dzieło. Bo jeszcze nie ma przepisów nowej estetyki i dlatego w najgorszym razie artysta ryzykuje tylko tyle, że jego dzieło będzie – powtarzam: w najgorszym razie – ostro skrytykowane czy potępione, ale nie grozi mu to obecnie takimi drakońskimi następstwami, jak przedtem. Do tych wniosków upoważniają nas przede wszystkim wyniki "narady architektów". Trzeba przyznać, że architekci zorientowali się szybko w sytuacji. Pod płaszczykiem ochronnym Stadionu Dziesięciolecia zaryzykowali rehabilitację Leykama i spróbowali – jako balon próbny – lansować "modernistyczny" projekt skrzyżowania Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich; projekt, który był nie-do-pomyślenia jeszcze przed rokiem. Nie twierdzę, że wszystko się uda. Ale niepodobna zaprzeczyć, że ci przynajmniej wiedzą, czego chcą i biją się o coś.

W przeciwieństwie do tej sytuacji w architekturze, świat muzyczny grzęźnie w dalszym ciągu w marazmie socrealistycznym z najlepszych – a raczej: najgorszych – czasów stalinowskich. Rozumiem, że osławiona "odwilż" odbywa się na terenie muzyki nieco wolniej – trzeba poczekać, aż powstaną nowe utwory – ale na razie nie widać nawet żadnej dyskusji w tej dziedzinie. A w gruncie rzeczy byłby czas już nie tylko na dyskusję, ale i na utwory śmielsze, bardziej współczesne, odważniejsze. Niechby przynajmniej żywe utwory stały się tematem dyskusji – a nie martwe idee pani Lissówny.

Tymczasem w ubożuchnej krajowej prasie muzycznej drukuje się wszystko, tylko nie prawdę o dorobku kompozytorskim dziesięciolecia, który chyba w tym obiecującym świcie ery chruszczowskiej też zasługuje na ostre przewartościowanie. Czas nareszcie postawić na właściwe miejsce niefortunne opery Szeligowskiego czy Rudzińskiego i produkcyjne balety Mycielskiego czy Bacewiczówny. Na właściwe miejsce – to znaczy: do lamusa, do archiwum dziwolągów socrealizmu. Jeśli zważyć, że ilość poważnej muzyki współczesnej dawanej w Polskim Radio zwiększyła się pokaźnie, jeśli pamiętać, że w Polsce gra się Bartóka i Strawińskiego – to stanowisko kompozytorów i muzyków, którzy nabrali nagle wody w usta, staje się niezrozumiałe. Człowiek zapytuje się mimo woli, czy styl socrealizmu tak im wszedł w krew, że nie umieją już posługiwać się językiem muzycznym odrobinę współcześniejszym – choć to jest dopuszczalne i możliwe?

Dotychczasowy brak odpowiedzi na te pytania jest niepokojący, ale najbliższe miesiące przyniosą niewątpliwie wyjaśnienie sytuacji. Nam się wydaje, że przydałoby się nieco więcej odwagi u naszych kompozytorów. Olbrzymia większość Polaków w Kraju wykazuje wspaniałego ducha oporu. Miejmy nadzieję, że nasi muzycy i kompozytorzy nie będą w tej dziedzinie stanowić przykrego wyjątku.