1952

Audycja z cyklu Muzyka obala granice nr 4 wyemitowana 30 maja 1952

Sytuacja artystów polskich w obecnym – chwilowym, miejmy nadzieję – układzie stosunków politycznych jest zaiste nie do pozazdroszczenia. Znaczna większość literatów, muzyków, malarzy pozostała w Polsce. Nieliczni wybitni artyści znaleźli się poza granicami kraju już w roku 1939. Jest również pewna – choć nieznaczna stosunkowo – ilość takich, którzy opuścili kraj w ciągu pierwszych lat drugiej okupacji – okupacji bolszewickiej. Jeśli chodzi o muzyków, to odpowiednie cyfry wskazują większą rozbieżność aniżeli cyfry dotyczące na przykład literatów. Chcę przez to powiedzieć, że ogromna, przeważająca ilość naszych artystów – muzyków pozostała w kraju. W roku 1939 wyjechało za granicę jedynie kilku muzyków, a już nader nieliczni są ci, którzy zdecydowali się wybrać drogę wygnania po 1945 roku.

Nie będzie zatem przesadą, jeśli stwierdzimy, że muzyka polska żyje i rozwija się w tej chwili raczej w kraju, aniżeli na emigracji. Kilku kompozytorów i kilku – choćby najwybitniejszych – wykonawców nie zmieni przecież w niczym tego stanu rzeczy, który zresztą w zasadzie wydaje się normalny i słuszny. Nikomu z nas z tej strony nie przychodzi nawet na myśl kwestionować, że punkt ciężkości dalszego rozwoju muzyki polskiej znajduje się w kraju. Tam jest gleba, która zrodziła mazurka i kujawiaka, tam jest krajobraz, świat i ludzie, którzy zawsze byli najbliżsi życiu polskiego muzyka.

Ale zarówno ci z nas, którzy pracują w kraju, jak i ci, którzy z bólem i goryczą w sercu pozostali poza jego granicami, stanowią jedną i tę samą rodzinę, wielką rodzinę muzyczną, której patronuje duch Fryderyka Chopina, duch, który jest wam na pewno bliski, ale który – przyznacie to chyba sami - rozumie również doskonale powody, dla których jesteśmy tu, a nie tam, z wami. Polityczni „kierownicy sumień”, których wam narzucono, zabronili wykonywania w Polsce naszych utworów, nakazali skreślenie ich z katalogów wydawniczych, skrzętnie wycofali z obiegu nasze uprzednio wydane drukiem utwory, polecali wam skreślić nas ze wszystkich organizacji zawodowych – a to pod pretekstem, że działamy tutaj na waszą szkodę. Ba, ostatnio polecano nawet skreślić nasze nazwiska z podręczników i książek muzycznych. Wszystko to oczywiście nic nie pomoże, bo jesteśmy krwią z tej samej krwi i kością z tej samej kości. Jak sami dobrze wiecie, należymy do tego samego świata muzyki polskiej i żadne mechaniczne wysiłki nie potrafią nas z niego usunąć. Sam fakt, że nie szczędzi się żadnych wysiłków, aby zapuścić nad naszą działalnością kurtynę zapomnienia, aby odciąć nas – jeśli to możliwe – od was, aby wywołać u was niechęć do nas – dowodzi, że nasza praca nie jest pozbawiona pewnego znaczenia i niejakiej wartości. Czyżby muzyka, którą my tu piszemy była aż tak groźna dla tej osławionej „nowej kultury” panów Bermanów, Sokorskich et consortes? Nie świadczy to w żadnym razie dobrze o sile i trwałości owej okrzyczanej „nowej kultury” soc-realistycznej. A zatem ci budowniczowie kultury tworzonej pod batem mniej lub więcej zrusyfikowanych politruków – boją się nas. Boją się – ponieważ wiedzą, że mamy pełne prawo mówić w waszym imieniu, boją się – ponieważ wiedzą, że wy nasi koledzy i przyjaciele, myślicie tak samo jak my, ale tego nie możecie powiedzieć. Nie chcą zatem, aby nasz głos doszedł do was, kiedy wołamy głośno to, czego wam nie wolno okazać nawet najmniejszym gestem.

Ale, jak już powiedziałem, to wszystko nic nie pomoże. Dla nas bowiem – muzyków polskich na wygnaniu – nie ma nic bliższego, jak obecne życie muzyczne w kraju i los, jaki przypadł w udziale muzyce polskiej. Bliskie nam są wszystkie udręki, wszystkie wewnętrzne zmagania artystów w Polsce i znana nam jest ta najboleśniejsza konieczność ciągłego kłamania i oszukiwania, która w końcu odbiera człowiekowi ostatnią rzecz, którą chciał uratować - poczucie elementarnej godności osobistej.

Język i metody politruków bolszewickich zmieniły się zresztą ostatnio radykalnie. Nie jest to już dziś względnie rzeczowy, a kurtuazyjny język pierwszych lat okupacji rosyjskiej, język pierwszych zjazdów i konferencji, na których nieznacznie i w delikatny sposób próbowano przeciągnąć artystów na swoją stronę. Pamiętam ówczesne dyskusje, w których artyści nie tylko bronili się, ale i atakowali. Dziś te czasy należą do przeszłości. Dziś pan Berman oświadcza jasno i wyraźnie, że od sztuki polskiej – a więc muzyki – żąda się, aby miała charakter „mobilizujący i agitacyjny”. Jeszcze trzy lata temu takie słowa byłyby gafą niewybaczalną, ale dziś wszyscy biorący udział w zebraniu wiedzą, że w tym miejscu musi się dać rzęsiste brawa. Innymi słowy, muzyka ma pomagać w przeprowadzeniu tego wszystkiego, czemu naród polski jest jak najgoręcej przeciwny. Trzeba by zaiste być nie artystą, ale sprzedawczykiem, aby to robić dobrowolnie. No i muzycy polscy widocznie tego nie robią, skoro pan Berman zaraz po tym stwierdza, że

chociaż mamy do odnotowania poważne osiągnięcia, to jednak w większości wypadków poszczególni twórcy nie nadążają za wielkimi przemianami w kraju.

Dobrze, że pan Berman użył słowa „twórcy”, przy czym przypuszczalnie miał na myśli tych, których my nazywamy po prostu uczciwymi artystami i ludźmi. Wśród tych bowiem – a to są ci, którzy siłą swego talentu zostaną w muzyce polskiej – nie ma ani jednego, który by poszedł na lep owej muzyki „agitacyjnej”. Obok nich jest oczywiście tłum różnych grafomanów, dla których w tym okresie „równania w dół” otworzyły się olśniewające możliwości, ale w ich wypadku nawet pan Berman wie, że nie jest to muzyka, która wytrzyma próbę czasu i która byłaby zdolna kogokolwiek zaagitować. Jednym słowem klapa, którą pan Berman sam mniej lub więcej wyraźnie przyznaje. A tymczasem ta muzyka „agitacyjna” jest okupantom nader potrzebna. Dlaczego? – na to odpowiedział pan minister Sokorski, bolszewicki specjalista od spraw sztuki na zjeździe kompozytorów polskich w grudniu ubiegłego roku:

 

Podstawową i zasadniczą funkcją sztuki jest jej praca ideologiczna, która winna pomóc człowiekowi orientować się w naszej rzeczywistości, która go uodparnia na trudności, która czyni zeń nowego człowieka, człowieka epoki socjalizmu. Jeżeli od tej strony przyjrzymy się naszej działalności, to łatwo dostrzeżemy, że nie wszystko było u nas w porządku, że nie zawsze potrafiliśmy wypełnić te zadania, jakie postawiła przed nami partia. Należy więc teraz odpowiedzieć sobie na pytanie –  dlaczego tak było? Zdajemy sobie sprawę z tego, że sztuka tym różni się od publicystyki, od nauki, czy też od konkretnej, codziennej pracy propagandowej, że oddziałuje na człowieka nie bezpośrednią argumentacją, ale poprzez obraz artystyczny, który jest dopiero przesłanką dla uogólnienia ideologicznego. A więc przemawia do człowieka nie tylko od strony agitacyjnej, lecz w pierwszym rzędzie od strony emocjonalnej, od strony przeżyć człowieka, od jego psycho- ideowych doznań artystycznych.

To ładnie, choć nieco naiwnie, że pan Sokorski tak otwarcie przyznaje, że należy użyć muzyki do celów agitacyjnych właśnie dlatego, że jej domeną nie jest  rzeczowa argumentacja i że jej działanie jest raczej – jak mętnie powiada – od strony psycho-ideowych doznań artystycznych. Rzeczywiście, trudno przekonać Polaka rzeczowymi argumentami, że teraz mu jest lepiej niż za rządów polskich, że teraz jest wolny, a przedtem nie był, że teraz jest bogaty, a przedtem umierał z głodu. Wobec tego łatwiejsze wydają się te argumenty psycho-ideowe, jak mówi pan Sokorski, które zmuszają człowieka do codziennego konsumowania sztuki apologizującej Stalina i reżim. Trzeba się czuć bardzo niepewnie w siodle, aby się rzucać na takie i tym podobne chwyty propagandy „emocjonalnej” i trzeba zupełnie nie znać psychiki polskiej, aby przypuszczać, że dzięki tym dziesiątkom kantat i symfonii ku czci Stalina i koleżków ktokolwiek w Polsce naprawdę pokocha „wodza postępowej ludzkości”. Tym niemniej artyści polscy zmuszani są coraz bardziej do wykonywania owych niezaszczytnych posług, do dostarczania materiału dla tej propagandy „emocjonalnej”. Dotychczas dostarczali tego towaru mało i widocznie nieodpowiedniej jakości, co pan Sokorski nie omieszkał im wytknąć. Mówiąc o sztuce tworzonej bez wewnętrznego przekonania, powiedział on:

Zjawiska te nie przypadkowo w sensie negatywnym wystąpiły z całą plastycznością dopiero w okresie trudności naszego gospodarczego i politycznego wzrostu. Bo okazało się, że w walce przeciw wrogiej propagandzie tego rodzaju sztuka nie pomaga, a przeszkadza. I że o ile chcemy uczynić ze sztuki towarzyszkę naszych zmagań, to musimy bić się o sztukę głęboko ideową, głęboko emocjonalną i jednocześnie o dużych walorach estetycznych.

Tu pachnie już niemal sabotażem, ale jeśli pan Sokorski tak dobrze wie, jaka muzyka jest „głęboko ideowa” a jaka nie – to chyba nie powinien sobie robić nadziei na przyszłość co do współpracy muzyki polskiej w dziele zakuwania Polaków w kajdany niewoli. Zresztą zbyt szanujemy naszych słuchaczy, aby im przypominać, że pojęcia takie, jak muzyka „ideowa” czy też „bezideowa” nie znaczą na terenie muzyki absolutnie nic i są wymysłem chorych mózgów marksistowskich.

Do jakich zabawnych nieporozumień doprowadza szaleństwo tych ludzi, tego dowodzą słowa tegoż samego „ministra do niszczenia sztuki polskiej” pod adresem Szymanowskiego. Ten największy polski kompozytor po Chopinie doczekał się tego triumfu, że na dwóch kolejnych koncertach w Warszawie musiano na życzenie publiczności bisować dwie jego symfonie. Recz nie byle jaka, bo nieomal unikat w annałach koncertowych. A pan Sokorski powiada:

Szymanowski to rówieśnik Żeromskiego nie tylko w sensie chronologicznym, lecz i w sensie stosunku do swej epoki. Twórczość Szymanowskiego to bunt, niepokój, gniew, pogarda i rozpacz. To zrozumienie żywej, wszechpotężnej siły ludu i równoczesny lęk przed konsekwencją jego walki. To przypływ i odpływ nadziei, wiary w człowieka i ucieczka przed nim. To w końcu samotność. Muzyka Szymanowskiego, podobnie jak i twórczość Żeromskiego, zamyka w sobie siłę trwałych ludzkich doznań, przeżyć, emocjonalnych wzruszeń, lecz jednocześnie oznacza beznadziejność zapóźnionego w swoim rozwoju realizmu krytycznego… Warsztat Szymanowskiego, stosowany poza nim samym, jest tylko oschłym eklektyzmem.

Jednym słowem: Szymanowski jest dobry, lecz wara wam iść w jego ślady. Byłem, jak i wielu moich kolegów, bliski Szymanowskiemu i wiem, że w tej mętnej i źle po polsku napisanej charakterystyce Karola nie ma ani źdźbła prawdy. Jest ona całkowicie wyssana z palca. Ale nie o to chodzi. Najciekawsze jest, że pan Sokorski nawet nie zauważył, że owacja i triumf Szymanowskiego to po prostu forma demonstracji publiczności, forma emocjonalnej – tym razem używam tego słowa poważnie – dezaprobaty sztuki lansowanej i narzucanej przez obecnych władców Polski.

I to właśnie napawa nas największą otuchą. Nie pomogą wszystkie wysiłki politruków. Reakcja publiczności na prawdziwie poważną i istotnie polską muzykę pozostanie zawsze entuzjastyczna. I dlatego pozdrawiam najserdeczniej tych muzyków polskich, którzy w kraju w największym trudzie i w najcięższych warunkach moralnych bronią resztek niezależności muzyki polskiej. Jesteśmy od siebie odcięci faktami natury politycznej, chwilowej i w gruncie rzeczy nieistotnej. A istotna jest tylko nasza muzyka. Dlatego proszę was, drodzy słuchacze, abyście zechcieli posłuchać dziś jednego z największych dzieł muzyki polskiej. Oddajmy głos artystom krajowym. Będą oni umieli przekształcić w żywy dźwięk całe piękno i czar zaklęty w partyturę tego dzieła.

[Fragment muzyczny: K. Szymanowski  -I Koncert skrzypcowyw wykonaniu  Eugenii Umińskiej]